Wyzysk Polski

Nie ma prawdziwej wolności bez własności. Tymczasem Polaków, mimo pozornej wolności politycznej i wolności słowa, coraz bardziej ograniczanej, utrzymuje się w sytuacji półzniewolenia pod względem ekonomicznym. Polskim problemem numer jeden są niskie płace.

Polacy nie mogą czuć się de facto gospodarzami we własnym kraju, bo ogromna część firm ma już właściciela za granicą, a opłaca pracowników resztkami z pańskiego stołu, czyli tym, czego nie pożre wcześniej zarząd. I nie dajmy się zbałamucić pokrętną, neoliberalną argumentacją, że o wszystkim decyduje wolny rynek, a Polska może konkurować wyłącznie niskimi kosztami pracy. 

Polska miała konkurować innowacyjnością, kapitałem ludzkim, czyli indywidualnymi zdolnościami i kwalifikacjami. Co z tego wyszło, ministrze Boni? Nic.

Dogonimy Unię... za 35 lat

Eksperci podają, że dzisiejszy poziom zarobków krajów dawnej Piętnastki UE osiągniemy za 35 do 50 lat! Czyli wtedy, gdy wszyscy dziś pracujący będą już na emeryturze. Co to za oferta? A przecież w tym czasie Europa odskoczy od nas dalej.

Reklama

Profesor ekonomii Mieczysław Kabaj szacuje, że przy obecnych wskaźnikach wzrostu wynagrodzeń i tempie wzrostu PKB wynoszącym 3 proc. polskie wynagrodzenia dogonią płace UE za 34 lata, czyli ok. roku 2045 (zob. tabela). W przypadku 5-procentowego tempa wzrostu trwałoby to 21 lat, ale póki co w 2012 roku PKB wzrósł tylko o 2 proc., a prognozy na 2013 są bardziej pesymistyczne.

Poziom wydajności pracy UE osiągniemy dużo szybciej. - Wydajność jest mniejsza nie dlatego, że w pracę wkładamy mniej wysiłku. Powodem jest to, że firmy często nie mają najnowszych technologii produkcji i nowoczesnych maszyn - mówi prof. Kabaj.

Niskie płace to, poza brakiem zatrudnienia, główny powód masowej emigracji. Skoro np. rzeźnik zarobi w Niemczech czy w Norwegii 5-7 razy więcej niż w Polsce (w Norwegii ze stawką 100 zł za godzinę), to wybierze kraj, w którym może zapewnić godne życie swojej rodzinie i zarobić na uczciwą emeryturę.

Podwyżki albo: Polsko, do widzenia!

Według badań Eurostatu, średnie miesięczne wynagrodzenie brutto w Polsce jest jednym z najniższych w Europie (por. wykres). Wyprzedzamy tylko Rumunię, Łotwę i Litwę. Polak zarabiający średnią krajową wynoszącą ok. 3500 zł brutto może sobie tylko pomarzyć o przeciętnej pensji mieszkańca Luksemburga (w przeliczeniu: 16 700 zł), Duńczyka (15 870 zł) czy Niemca (10 100 zł). No i coraz częściej te marzenia zamienia w rzeczywistość i mówi Polsce "do widzenia".

W Polsce głosi się, że o wysokości wynagrodzeń decyduje wolny rynek. Tylko dlaczego tak skrajne dysproporcje w zarobkach nie są akceptowane w innych krajach? - Kiedy w Niemczech ujawniono, że szef Volkswagena zarabia 70 razy więcej niż średnia dla pracowników w tej firmie, wybuchł skandal. Mimo że te kwestie nie są regulowane prawnie - zaznacza prof. Mieczysław Kabaj.

Skandynawia, w której dysproporcje dochodowe są niewielkie, najmniej odczuwa skutki obecnego kryzysu. To kwestia stosunków społecznych, jakości dialogu społecznego, etyki biznesu. Zadaniem polityków powinno być zabieganie o wyrównywanie gigantycznych dysproporcji w zarobkach. Ale oni się z tego zadania zwolnili i - jak kury ziarno - łykają neoliberalne przykazania.

Niskie wynagrodzenia to przyczyna rosnącego bezrobocia, co potwierdził w grudniu GUS. W 2012 roku płace realne pracowników spadły o 0,3 proc. Polacy mniej wydawali, firmy ograniczały produkcję i zwalniały, a to wszystko przełożyło się na niższy od zakładanego wzrost gospodarczy, który wyniósł tylko 2 proc.

Nie jest też prawdą, że w Polsce nie ma z czego podnosić pracownikom pensji. Jeżeli na kontach firm znajduje się 200 mld zł, a ich zarządy zostały suto nagrodzone, to znaczy, że w bankach są wypracowane przez pracowników zyski, których zostali oni pozbawieni. Powiedzmy mocniej: zostali ograbieni!

- - - - -

Waldemar Bartosz, członek zespołu komisji trójstronnej ds. polityki gospodarczej i rynku pracy, szef ZR Świętokrzyskiego:

- Bardzo konsekwentnie od wielu lat w Polsce tworzy się atmosferę antypracowniczą i antyzwiązkową. Teraz, w kryzysie, lansuje się tezę, że związki zawodowe przyczyniają się do spowolnienia gospodarczego, bo nie chcą przystać na obniżenie albo zamrożenie płac, a jeśli płac nie zamrozimy, wzrośnie bezrobocie. W głównych mediach ten pogląd dominuje. Utarło się przekonanie, powtarzają to politycy, że niskie płace są ratunkiem dla miejsc pracy, co oczywiście jest nieprawdą. Odwrotnie - jeśli podnosi się płace, ludzie więcej konsumują i trzeba zatrudniać nowych pracowników do produkcji.

- Ważne spostrzeżenie: w roku ubiegłym management w Polsce podniósł sobie wynagrodzenia średnio o 25 proc. Natomiast płace realne pracowników spadły o 0,3 proc. Dla jasności: nie mówię, że zarządy mają mało zarabiać, ale nikt nie trąbi, że jeśli jest źle, to solidarnie zaciskajmy pasa. Nikt nie woła, że w sytuacji, gdy pracownikom spadają płace realne, zarządy sobie je podnoszą, i to aż o 25 proc. A to przecież dane GUS-u.

- Jednym z głównych wektorów wzrostu gospodarczego było spożycie wewnętrzne. Badania pokazują, że przeciętny Polak, zarabiający średnią płacę lub mniej, konsumuje dobra produkowane w Polsce, czyli przyczynia się do rozwoju gospodarki. Natomiast osoby o najwyższych zarobkach, członkowie zarządów, wydają pieniądze na konsumpcję luksusową, importowaną. Tak naprawdę więc rozwijają gospodarkę, ale nie naszą.

- Polacy nie są skazani na niskie płace, ale trzeba wzmocnić związki zawodowe. Po prostu u nas nie ma równowagi między pracą a kapitałem. Jeśli wzmocnimy związki zawodowe, one wymuszą wyższe wynagrodzenia. Dziś rozpiętości w zarobkach są gigantyczne. Dzięki "Solidaarności" kilkanaście lat temu przyjęto regulacje dotyczące kominów płacowych. Tylko co z tego, skoro robi się wszystko, by one nie obejmowały zarządów. Wystarczy inaczej ulokować kogoś w strukturze korporacji, by te przepisy go nie obowiązywały.

- - - - -

Rozmowa z prof. ekonomii Mieczysławem Kabajem z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych

Czy tak duże rozpiętości w wynagrodzeniach, jak w Polsce, są dla Europy Zachodniej rzeczą naturalną? U nas akceptowana jest sytuacja, w której np. prezes banku zarabia 120-krotność najniższej płacy w tym banku.

- Nie, to nie jest normalne. W takich krajach, jak Francja, Niemcy czy Wielka Brytania, obowiązuje zasada, że prezes banku może zarabiać 20-krotność średniej płacy w swoim banku. Przy czym wzrost jego wynagrodzenia jest uzależniony od tej średniej. Jeżeli średnia rośnie, to rosną także jego dochody. Wobec tego prezesi w Niemczech, Francji i Wlk. Brytanii dążą do tego, by wynagrodzenia pracowników rosły. Płace prezesów rosną proporcjonalnie do wzrostu średniego wynagrodzenia. Wyższe płace to rosnący popyt, a popyt to nowe miejsca pracy.

Czy ta relacja płac zarządów do wynagrodzeń pracowników, wynosząca 1:20, jest gdzieś prawnie zapisana?

- Nie, to są zasady ładu korporacyjnego i etyki biznesu. One mówią, że nie może być tak, że płaca pracownika wynosi 1, a płaca prezesa wynosi 120, że to jest niemoralne. Nie ma przepisów, które by to regulowały. Płace prezesów we Francji, Niemczech i Wlk. Brytanii mogą się zwiększać proporcjonalnie do wzrostu średnich płac pracowników. To etycznie uzasadnione.

- W Polsce płace prezesów oderwano od średnich płac pracowników. Te rozpiętości nie powinny być wyższe niż 1:20. Rozpiętości wynagrodzeń są niewielkie w krajach skandynawskich, które najlepiej funkcjonują teraz w czasie kryzysu i mają najwyższe tempo wzrostu. Te kraje zawsze krytykowano za nadmierny "socjal", ale one najlepiej na tym wyszły.

W Polsce wynagrodzenia prezesów wymknęły się spod kontroli. Jak wrócić do modelu, który obowiązuje we wspomnianych krajach?

- To bardzo trudne pytanie. Jedyną rzeczą, która funkcjonuje we współczesnej Europie, jest progresja podatkowa. Ktoś, kto zarabia np. 0,5 mln zł miesięcznie, powinien płacić znacznie wyższe podatki od tego, kto zarabia tysiąc złotych. Progresja podatkowa w sposób pośredni reguluje te relacje. Jeśli korporacje chcą tak hasać przy zarobkach prezesów, to bardzo proszę, ale powinien to korygować system podatkowy. I tak jest w wielu krajach.

- W Polsce, w stosunku do wielu państw UE, mamy najniższe podatki dla ludzi o najwyższych wynagrodzeniach. W wielu krajach maksymalne wynagrodzenia są opodatkowane w granicach 40-60 proc., w Polsce - 32 proc. Nie chcę głosić hasła: podnieśmy podatki. Raczej zaapelowałbym do przedsiębiorców i organizacji pracodawców, by przy wynagradzaniu pracowników stosować zasady etyki biznesu. Tylko tyle i aż tyle.

W Polsce słyszymy, że średni poziom płac i emerytur dzisiejszej UE osiągniemy za 35-50 lat. Czy jesteśmy na to skazani?

- Opracowałem trzy warianty, wg których osiągniemy poziom UE z 2010 roku. Najbardziej pesymistyczna prognoza dotyczy niestety wynagrodzeń. A to ma ogromne konsekwencje. Jeżeli ciągle płace w Polsce będą czterokrotnie niższe niż średnia w UE, to znajdziemy się w bardzo trudnym położeniu. Ludzie wybierają optymalne rozwiązanie, czyli wyższe płace i lepsze warunki pracy, ale na emigracji.

- Przyszła wielka fala wyżu absolwentów, która potrwa do 2015 roku. Ona wynika z poprzedniego wyżu demograficznego. W każdym roku liczba absolwentów wyniesie ok. 700 tysięcy, w tym prawie 500 tys. absolwentów szkół wyższych. To ogromne wyzwanie. Jeśli nie znajdziemy dla tych ludzi pracy, odpowiednio wynagradzanej, to oni powiedzą Polsce "do widzenia". A już dla 30 proc. młodych nie ma w Polsce pracy. To kwestia określonej polityki, którą rząd powinien prowadzić. Grupą 700 tys. absolwentów każdego roku, w latach 2011-2015, nikt się w rządzie nie zajmuje. Jeżeli nie zwiększymy zatrudnienia o 2 mln osób w ciągu 5 lat, to ci ludzie wyjadą.

Ze strony pracodawców zawsze słyszymy, że nie można w Polsce podnosić wynagrodzeń, bo to będzie skutkowało wzrostem bezrobocia.

- Nie ma w literaturze przedmiotu dowodu na to, że wzrost minimalnych wynagrodzeń, np. o 50 proc., powoduje gwałtowny wzrost bezrobocia. Są dwa eksperymenty: węgierski i słowacki. Na Węgrzech rząd doszedł do wniosku, że trzeba podnieść płacę minimalną o 100 proc. Wszyscy ekonomiści krzyczeli, że to doprowadzi do katastrofy. Okazało się, że ten wzrost wynagrodzeń, które były bardzo niskie, doprowadził do wzrostu popytu, a wzrost popytu - do wzrostu zatrudnienia. Bo przecież, producenci wytwarzają swoje wyroby, by je sprzedać. Węgierskie doświadczenie sprzed 5 lat dowodzi, że to nie jest groźne. Uważam, że szybciej należy podnosić minimalne wynagrodzenie niż rośnie średnie, bo to powoduje wzrost popytu.

- Niskie wynagrodzenia są także powodem wzrostu bezrobocia. Płace tworzą popyt. Ludzie, którzy zarabiają minimalne bądź średnie wynagrodzenia, niemal wszystko wydają na zakup dóbr podstawowych, więc jest to popyt efektywny. W przeciwieństwie do grup bardzo dobrze nagradzanych, które często pieniądze po prostu zamrażają i one nie służą niczemu.

Krzysztof Świątek

Tygodnik Solidarność
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »