Kto dobija polskie stocznie?

Grupa Trzymająca pochylnie. Nacjonalizacja polskich stoczni oraz skandaliczne zarządzanie nimi przez ostatnie lata doprowadziły do rosnącego kryzysu tej branży, choć na świecie od roku 2003 trwa w niej wielka hossa.

Od blisko roku Stocznia Gdynia może być, zgodnie z Kodeksem Spółek Handlowych, postawiona w stan upadłości. Ma ujemne kapitały własne i ogromne długi, których nie jest w stanie spłacić. Upadłość Gdyni, do niedawna najlepszej polskiej stoczni, obciążyłaby państwo dużymi kosztami. Trzeba byłoby zwracać zaciągnięte przez nią, a gwarantowane przez rząd kredyty, sfinansować zwolnienie kilku tysięcy pracowników, zapomnieć o zwrocie długów dla państwowych instytucji i podmiotów. Dlatego Stocznia Gdynia nie plajtuje, choć - z drugiej strony - nie ma wielkiej nadziei na to, by mogła nadal normalnie funkcjonować.

Reklama

Jej akcjonariusze na wniosek zarządu 23 marca przegłosowali uchwałę o dalszym funkcjonowaniu spółki. Janusz Wikowski, rzecznik prasowy Stoczni Gdynia, wyjaśnił, że o kontynuowaniu działalności zdecydowano, biorąc pod uwagę rządową strategię dla sektora stoczniowego, która zakłada prywatyzację spółki do połowy 2007 r. i znalezienie inwestora strategicznego, który podwyższy jej kapitał zakładowy.

Ten program jest tylko na papierze i nic nie wskazuje, by wykonano go. Problemy polskiego przemysłu stoczniowego zaczęły się w 2002 r., branża przeżywała na całym świecie krótkotrwały, lecz głęboki kryzys, spowodowany dewaluacją koreańskiej waluty i dotowaniem budowy okrętów przez Koreę i kraje UE. Prywatne już wówczas polskie stocznie nie otrzymały od rządu ani złotówki pomocy publicznej, nawet tak oczywistej jak poręczenia i gwarancje Korporacji Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych. Najpierw wywróciła się Stocznia Szczecińska. Kierowana przez Krzysztofa Piotrowskiego, współwłaściciela spółki, latem 2002 r. zbankrutowała. Upadek pociągnął Stocznię Gdynia. Banki, które w Szczecinie poniosły duże straty, przestraszyły się, że w Gdyni może być podobnie i odmówiły kredytów. Ówczesny prezes Stoczni Gdynia Janusz Szlanta twierdził, że do jej uratowania wystarczyłyby gwarancje rządowe na kredyty, wartości 150 mln dolarów. Ale rząd nie pomógł - najwyraźniej postanowił przejąć kontrolę nad firmą.

Janusz Szlanta, z wykształcenia fizyk-energetyk, absolwent AGH, założył w 1987 r. swą pierwszą firmę, organizującą roznoszenie mleka. W 1990 r., podczas kampanii prezydenckiej, działał w sztabie wyborczym Tadeusza Mazowieckiego, potem był szefem radomskiej Unii Demokratycznej, prezesem Agencji Rozwoju Regionalnego, wojewodą radomskim, dyrektorem Polskiego Banku Rozwoju.W 1996 r. został szefem rady nadzorczej Stoczni Gdynia.

Szlanta rządził spółką sześć lat. Uratował ją od bankructwa i uczynił dochodowym przedsiębiorstwem. Stocznia była wtedy formalnie własnością kilku banków, które przejęły ją za długi.

Rok 1996 był najtrudniejszy. Bank Handlowy i Pomorski Bank Kredytowy chciały sprzedać swe udziały, a kierujący grupą banków-wierzycieli Polski Bank Rozwoju - wycofać się z zarządzania akcjami. Szlanta - wówczas dyrektor oddziału PBR - zaproponował prezesowi banku, że sam zostanie prezesem stoczni. PBR przystał na to. Gdy Bank Handlowy i Pomorski Bank Kredytowy zdecydowały się sprzedać walory Stoczni Gdynia, kupił je Stoczniowy Fundusz Inwestycyjny (SFI), który został założony przez Szlantę i jego współpracowników.

W roku 1998 Stocznia Gdynia przejęła upadłą Stocznię Gdańską. SFI nie miał w niej większości akcji, ale był inwestorem strategicznym i faktycznie spółkę kontrolował, dysponując, aż do jesieni 2002 r., większością w radzie nadzorczej. Gdy jesienią 2001 r. SLD wygrało wybory, stało się jasne, że dawni działacze PZPR pragną nie tylko rządzić Polską, ale i przejąć kontrolę nad kluczowymi dla gospodarki firmami. Propozycja złożona Agorze przez Lwa Rywina wstrząsnęła Polską i była początkiem końca SLD. Ale zanim to nastąpiło, w listopadzie 2002 r. SFI i Szlanta stracili większość w radzie nadzorczej stoczni. Pod koniec marca 2003 r. jej prezesa odwołano. Zastąpił go Włodzimierz Ziółkowski, a rok później Jerzy Lewandowski. Dzisiaj mało kto ich w Stoczni pamięta.

Przewodniczącym rady nadzorczej został Bolesław Senyszyn, prywatnie mąż znanej z ekstrawaganckich występów posłanki SLD. Do szybkiego odwołania Szlanty dążył ówczesny minister skarbu Wiesław Kaczmarek (byli ze sobą w konflikcie). Szlanta uważał, że w 1995 r. Ministerstwo Prywatyzacji (kierowane wtedy przez Kaczmarka) przekroczyło swoje kompetencje, akceptując podczas WZA wprowadzone wstecznie zmiany w bilansie zamknięcia dawnego przedsiębiorstwa państwowego (z 1991 r.), a tym samym - w bilansie otwarcia spółki Stocznia Gdynia SA. W związku z tym firma ta występowała o odszkodowanie od Skarbu Państwa. Odwołanie Szlanty zamykało tę sprawę.

Krzysztof Piotrowski i Janusz Szlanta są przekonani, że stocznie upadły po to, by kontrolę nad nimi mogła przejąć Grupa Trzymająca Władzę. Jak się to mogło odbyć, da się prześledzić na przykładzie spółki EuroAfrica.

EuroAfrica powstała 1 września 1991 r., z wydzielenia z Polskich Linii Oceanicznych w Gdyni szczecińskiego zakładu. Po jego sprywatyzowaniu głównym udziałowcem został Włodzimierz Matuszewski. W 2002 r. niespodziewanie oddał, za relatywnie małe pieniądze, większość akcji Andrzejowi Hassowi - pochodzącemu z Gdańska biznesmenowi związanemu z SLD, byłemu prezesowi zbankrutowanej spółki Espebepe. Hass był znajomym Aleksandra Kwaśniewskiego i przyjacielem Jacka Piechoty. Zachodniopomorskie SLD wynajmowało od niego elegancki budynek w willowej dzielnicy Szczecina na siedzibę władz wojewódzkich.

- Nie dawałem już rady, obawiałem się aresztowania - tłumaczył Włodzimierz Matuszewski powody tej decyzji.

Pozostał zresztą w EuroAfrice jako przewodniczący rady nadzorczej, a także mniejszościowy akcjonariusz.

Prezes oraz współwłaściciel Stoczni Szczecińskiej Krzysztof Piotrowski został zmuszony do oddania akcji, co i tak nie zapobiegło upadłości, wreszcie trafił do aresztu. Należącą do Stoczni spółkę Porta Petrol sprzedano firmie leasingowej Prolim, należącej do innego biznesmena z legitymacją SLD - Jerzego Jędykiewicza.

Odpowiedzialnym za restrukturyzację upaństwowionych stoczni był SLD-owski minister gospodarki Jacek Piechota (a przez pewien czas wiceminister). Wehikułem restrukturyzacji stała się Agencja Rozwoju Przemysłu (100-proc. spółka Skarbu Państwa), która przejęła kontrolny pakiet w Stoczni Gdynia. Funkcję prezesa ARP sprawował wówczas Arkadiusz Krężel. Rząd kilkakrotnie podwyższał jej kapitał zakładowy, to znaczy obdarowywał Agencję państwowym majątkiem. W latach 2003 - 2005 Stocznia Gdynia otrzymała pomoc publiczną

o łącznej wartości 1174,7 mln złotych. Pomoc szła bezpośrednio ze Skarbu Państwa, z ARP oraz ZUS, w postaci umorzeń, od miasta Gdynia. Mimo tak gigantycznego wsparcia oraz koniunktury międzynarodowej, rosły straty i długi. W 2005 r. strata na sprzedaży statków wyniosła 158,2 mln zł, a strata netto stoczni - 114,4 mln złotych. Niepokryta strata z lat poprzednich sięgnęła aż 816,2 mln złotych.

Wydawało się, że gorzej już być nie może. Ale PiS, które doszło do władzy jesienią 2005 r., nie miało i nie ma fachowców do spraw przemysłu. W grudniu 2005 r. Lech Kaczyński, jeszcze przed oficjalną inauguracją, spotkał się z działaczami gdańskiej Solidarności, którym obiecał rozdzielenie Stoczni Gdynia i Stoczni Gdańskiej. Znalazł w swej kancelarii miejsce dla specjalnego doradcy ds. przemysłu stoczniowego - Andrzeja Jaworskiego. Jaworski - sekretarz pomorskiego regionu PiS - jest od marca 2006 r. również prezesem Stoczni Gdańskiej.

Przewodniczący jej rady nadzorczej to szef zakładowej Solidarności Roman Gałęzewski. Stocznią Gdynia kieruje zaś Kazimierz Smoliński - adwokat i dawny pełnomocnik PiS w powiecie tczewskim. Na Wybrzeżu mówi się, że powodem zaangażowania prezydenta w sprawę ?rozwodu? obu stoczni jest kompleks Lecha Wałęsy. Obiecywał on gdańskim stoczniowcom, dawnym kolegom, pomoc, lecz nic nie zdziałał. Kaczyński chciał pokazać, że jest skuteczniejszy oraz słowny. Rzeczywiście, obie stocznie w sierpniu 2006 r. rozdzielono, lecz to tylko pogorszyło sytuację ?Gdyni?. Za oddanie majątku Stoczni Gdańskiej spółka macierzysta - poza umorzeniem niewielkiej części długów - niczego nie otrzymała.

W rządach SLD sprawy stoczni koordynował Jacek Piechota, ale od kiedy PiS wygrało wybory, koordynatora nie ma. Formalnie nadzór nad upaństwowionymi stoczniami sprawuje Ministerstwo Skarbu Państwa, a konkretnie - podsekretarz stanu Sławomir Urbaniak, reprezentujący w ministerstwie Samoobronę. Stoczniowcy wiedzą, że jego pozycja jest słaba i nie ma nawet sensu z nim rozmawiać. Dawni działacze Solidarności z obu stoczni i dzisiejsi działacze PiS, rządzący w Gdyni i Gdańsku, próbują załatwić sprawy bezpośrednio z premierem lub prezydentem. Inni rozmawiają z ministrem skarbu Wojciechem Jasińskim. Wiedzą, że jeżeli idzie o stocznie, jego orientacja jest problematyczna, ale czasem popchnie jakieś inne sprawy, dotyczące obsady stanowisk.

Samodzielną pozycję ma Paweł Brzezicki, obecny prezes Agencji Rozwoju Przemysłu, która jest współwłaścicielem Stoczni Gdynia i większościowym właścicielem Stoczni Gdańskiej. Brzezicki to człowiek z kręgów Radia Maryja - wielokrotnie występował na jej antenie i był przez ojca Tadeusza Rydzyka promowany na stanowisko wiceministra gospodarki.

Posada, jaką dostał, jest jeszcze bardziej wpływowa. ARP od lat bierze udział w restrukturyzacji państwowych przedsiębiorstw. Brzezicki nie jest entuzjastą prywatyzacji, a to on, jako współwłaściciel, powinien znaleźć dla stoczni inwestorów. Prywatyzacja ?Gdyni?, choć zapisana w programie rządowym, jest mało prawdopodobna.

Jedynym sposobem na jej przeprowadzenie jest umorzenie części długów przez państwo, zakup przez inwestora zewnętrznego części wierzytelności oraz ich zamiana na udziały w stoczni.

Scenariusz podobny do prywatyzacji Polskich Hut Stali. Ale tamta prywatyzacja została skrytykowana przez NIK, więc trudno sobie wyobrazić, by obecna ekipa rządowa odważyła się na coś podobnego. Tymczasem Komisja Europejska naciska na polski rząd, by zaniechał dalszej pomocy publicznej dla przemysłu budowy statków i ograniczył zdolności produkcyjne tej branży. Stoczniowcy z ?Gdyni? obawiają się, że rząd może się zgodzić na likwidację ich zakładu. Stocznia Gdańska, jako symbol Solidarności, pozostanie skansenem, podtrzymywanym przez Skarb Państwa.

- Kto odpowie za straty powstałe w wyniku zaniechań i opóźnień decyzji, za straty Skarbu Państwa oraz pracowników, za brak prywatyzacji, która jest jedyną dopuszczalną przez Unię Europejską formą dofinansowania sektora - pyta Dariusz Adamski, szef Sekcji Krajowej Przemysłu Okrętowego NSZZ ?Solidarność?, przedstawiciel załogi w radzie nadzorczej Stoczni Gdynia SA.

Odpowiedź jest prosta. Ponieważ inna być po prostu nie może. Nikt nie odpowie. Za straty stoczni i jej długi zapłacimy my, podatnicy, a politycy jak zwykle umyją ręce.

Witold Gadomski

Manager Magazin
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »