Analiza Interii. Recesja w kształcie "W"

Relacjami społecznymi znowu zaczynają rządzić obawa i strach. Bez względu na to, czy nastąpi kolejny lockdown, wraz z "drugą falą" pandemii czeka nas druga fala recesji. Recesja będzie miała kształt litery "W", spełniający najczarniejsze koszmary ekonomistów. Niektórzy mówią na pociechę - "W" będzie koślawe.

Gdy tylko wybuchła pandemia ekonomiści zaczęli kreślić scenariusze na przyszłość - jak głęboka będzie recesja i jak szybkie "odbicie" od dna. Na początku prognozy zmieniały się na coraz gorsze. Ale w czerwcu - już po zniesieniu restrykcji - prognozy zaczęły się poprawiać. Firmy wznowiły produkcję, a konsumenci - zakupy. Choć część ekonomistów ostrzegała - to tylko odroczony popyt, który niedługo się wypali. I mieli rację.

Mimo to mówiono wówczas z nadzieją, że recesja i odbicie będą miały kształty litery "V". A więc po silnym spadku gospodarka szybko dojdzie do formy. Potem - gdy okazało się, że popyt się wypala - powstała teoria "pierwiastka". Chodziło o to, gospodarka cały czas nie osiągała jednak wyników sprzed pandemii. A zatem prawe ramię "V" zatrzymało się poniżej lewego i przyjęło kształt poziomej linii. Byłby to zatem raczej "pierwiastek odwrócony".

Reklama

Są też teorie mówiące o recesji w kształcie litery "K". Chodzi o to, że "gospodarka pandemiczna" - jak określa ją noblista w dziedzinie ekonomii z 2001 roku Michael Spence - wyraźnie dzieli branże i przedsiębiorstwa na wygranych i przegranych. Kryzys dotyka  nieproporcjonalnie małe firmy i pracowników usług. Michael Spence zauważa, że do wygranych należą firmy, które charakteryzują się wysokim kapitałem niematerialnym na pracownika.

Wygrani to prawe ramie "K" wzniesione w górę. Przegrani - prawa noga "K" opuszczona w dół. Niemniej "druga fala" może także zmienić i ten obraz.

Czas rewizji prognoz

O tym, że druga fala koronawirusa nadejdzie, i może być znacznie cięższa, epidemiolodzy mówili już w marcu, kiedy szalała pierwsza. Ale ekonomiści nie brali jej w swych prognozach pod uwagę. Do niedawna, po dobrych wynikach gospodarki na przełomie wiosny i lata, analitycy podnosili w górę tegoroczne prognozy polskiego PKB. Teraz będą musieli je ponownie rewidować w dół.

Niektórzy już mówią, że czeka nas recesja w kształcie litery "W". Dodajmy - nie ma na razie żadnych przesłanek, żeby przewidywać, gdzie znajdzie się drugie dno "W" - wyżej czy niżej niż pierwsze. A największą niewidomą w tym rachunku są działania rządu.

Jak są one ważne w warunkach pandemii udowodnił to raport "Ekonomiczne skutki środków zapobiegania COVID-19" opublikowany w sierpniu przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Jego autorami są Pragyan Deb, Davide Furceri, Jonathan Ostry i Nour Tawk. Wykorzystali oni codzienne dane, takie jak choćby emisja dwutlenku azotu, świadczące o spowolnieniu działalności gospodarczej i skonfrontowali je z surowością ograniczeń wprowadzanych przez rożne kraje w czasie pierwszej fali. Co z tych badań wynika?

Skoro 12 marca mieliśmy 18 zachorowań i wprowadzano lockdown, a teraz mamy 10 razy tyle ile w czasie wiosennych szczytów, a o lockdownie nie ma mowy powstaje uzasadnione pytanie - dlaczego? Badania MFW właśnie na nie odpowiadają. Środki zapobiegawcze, takie jak lockdown mają kluczowe znaczenie dla powstrzymania rozprzestrzeniania się pandemii, ale pociągają za sobą olbrzymie krótkoterminowe koszty gospodarcze.

Rządy będą się jak ognia drugiego lockdownu

Przeciętnie od jego wprowadzenia w ciągu 30 dni produkcja przemysłowa spada o ok. 15 proc. A równocześnie zamykanie zakładów pracy i nakazy pozostania w domu, choć są najbardziej skuteczne w ograniczaniu infekcji, wiążą się z największymi kosztami dla gospodarki. Późniejsze łagodzenie ograniczeń przynosi efekty, aktywność gospodarcze rośnie, ale nie odzyskuje już poziomów sprzed lockdownu. Odrabia - średnio na świecie - niespełna połowę wcześniejszych strat.

Szala, na której leży ochrona gospodarki przed niespotykaną dotąd recesją przeważyła tę, na której leży życie i zdrowie ludzi. Badania MFW zwracają uwagę na to, że rygorystyczne środki skutecznie spłaszczyły "krzywą" pandemii i znacznie zmniejszyły liczbę ofiar śmiertelnych.

Wprowadzenie ścisłego lockdownu w Chinach i we Włoszech, a także wczesna interwencja w Nowej Zelandii i Wietnamie mogły zmniejszyć liczbę potwierdzonych przypadków i zgonów o ponad 90 proc. w stosunku do podstawowej ścieżki właściwej dla danego kraju przy braku interwencji. Badania podają, że w dłuższym terminie będzie to dla tych gospodarek korzystne. Ale politycy "stoją przed bolesnym, krótkoterminowym kompromisem między normalizacją działalności gospodarczej a minimalizacją zagrożeń dla zdrowia".

Badania są bardzo przekonywające, lecz nie dają odpowiedzi na wszystkie ważne pytania. Bo po danych o wynikach gospodarczych II kwartału w Europie widać, że odbiegają od tego, co pokazuje uznawany już na świecie Oxford COVID-19 Government Response Tracker (OxCGRT), znany też jako Oxford Stringency Index. 

Przypomnijmy, że na syntetyczny OxCGRT składają się oceny restrykcyjności takich działań rządów, jak na przykład zamykanie szkół, zakładów pracy, zakazy imprez masowych, ograniczenia zgromadzeń publicznych, nakaz pozostawania w domu, ograniczenia w transporcie krajowym i międzynarodowym. Im wartość indeksu bliższa 100, tym restrykcje są bardziej surowe. Wartość zero to tak, jakby kraj w ogóle nie zareagował na pandemię. Dla Polski maksymalna wartość OxCGRT wyniosła 83 i był to wynik przeciętny w Europie. 

Im większe restrykcje, tym głębsza recesja?

Ale jest kilka niewytłumaczalnych wyjątków. Jednym z nich jest Irlandia, gdzie wartość indeksu osiągnęła 91 i na tym poziomie była utrzymywana aż przez 40 dni. A tymczasem PKB Irlandii spadł w II kwartale o 3,7 proc. rok do roku i był to najlepszy wynik w Europie. Podobnym przykładem jest Litwa, gdzie OxCGRT osiągnął wysoką wartość 87, a PKB spadł o 4 proc. Był to drugi najniższy spadek po Irlandii.

Choć w Bułgarii i na Węgrzech restrykcje mierzone indeksem OxCGRT były sporo mniejsze niż w Polsce, PKB Bułgarii spadł o 8,5 proc., czyli tylko nieco bardziej niż Polski. Ale już Węgry, gdzie restrykcje były podobnie "łagodne" zaliczyły potężne załamanie - o 13,5 proc. To wynik porównywalny z krajami znacznie mocniej dotkniętymi przez pandemię i utrzymującymi przez dłuższy czas dużo wyższy indeks restrykcyjności.

W końcu Szwecja, która - jak wiadomo - realizowała swój model bardzo powściągliwych restrykcji, zaleceń, a nie nakazów, co zresztą przyniosło dużą liczbę zachorowań i duży odsetek zgonów. Być może dzięki temu Szwecja należała do nielicznych krajów w Europie, które nie popadły w recesję już w I kwartale. Wtedy wydawać się jeszcze mogło, że "szwedzki model" gospodarce dobrze służy. 

Drugi kwartał przyniósł już jednak poważne rozczarowanie. PKB Szwecji skurczył się wtedy o 7,7 proc. rok do roku, czyli porównywalnie jak w Polsce. Stało się tak pomimo praktycznego braku lockdownu. Być może więc wyjaśnień nie należy szukać w "twardych" badaniach ekonomicznych, a w znacznie bardziej miękkich badaniach z zakresu psychologii społecznej? Spróbujmy takim się przyjrzeć.

Być może społeczeństwo samo wyznacza sobie pewien zakres zrozumienia rzeczywistości, a co za tym idzie - dopuszczalność restrykcji i granice lockdownu? I na nic przepisy, do których połowa obywateli żółtej strefy się nie stosuje kichając na innych.

Niepokój w społeczeństwie

Po okresie letniej fanfaronady, której zresztą zawdzięczamy wzrost zachorowań następujący już od lipca, wobec spektakularnie rosnących zagrożeń, rząd powinien wydać zdecydowaną walkę covidosceptykom, nawet za cenę rozminięcia się z oczekiwaniami ważnej części elektoratu rządzącej partii. Nawet premier Wielkiej Brytanii potrafił ująć to jasno: "jeśli nie będziecie przestrzegać zaleceń, pełny lockdown będzie konieczny". Taka zmiana narracji odpowiadałby powadze sytuacji. 

Jakkolwiek osoby skłonne do fanfaronady, covidosceptycy, antymaseczkowcy mogą postępować spektakularnie i szkodliwie, stanowią jedynie mniejszość. Bo już sierpniowe badania firmy doradczej Deloitte pokazały, że większość Polaków znowu boi się pandemii, o swoje zdrowie, pracę i o całą swoją przyszłość. Z międzynarodowych badań Consumer Tracker przedstawiających "Indeks Niepokoju" wynika, że jesteśmy jednym z najbardziej zaniepokojonych społeczeństw w Europie.

Niepokój przekłada się oczywiście na zachowania konsumenckie, a konsumpcja spadła w II kwartale o 10,9 proc. Od tego czasu skala zachorowań, a co za tym idzie i niepokój - można zaryzykować stwierdzenie - wyraźnie wzrosły. Alarmujące są informacje ze szpitali kreślące już teraz obraz służby zdrowia na granicy wydolności. Przespane wakacje, gdy "wirus był już niegroźny" wymagają teraz istnej ekwilibrystyki w zarządzaniu kryzysem. Ale też w zarządzaniu oczekiwaniami społeczeństwa. To prawdopodobnie będzie miało dla gospodarki kluczowe znaczenie.

Przeprowadzone także w sierpniu badania firmy doradczej KPMG pokazują, że już wtedy 70 proc. Polaków ograniczyło swoje wydatki do niezbędnych. O ile dane za III kwartał być może nie będą dramatyczne, pomimo systematycznego wzrostu zachorowań, w IV kwartale czeka nas "druga fala" recesji. Zdecydowali już o tym wystraszeni konsumenci.

"(...) w okres zwiększonych zachorowań wchodzimy ze spadkiem w wydatkach konsumenta, które w obecnych warunkach mogą się jeszcze pogłębić" - napisali analitycy mBanku. Bank ten odnotował spadek transakcji kartami płatniczymi swoich klientów już we wrześniu - o ponad 20 proc.

Jak zareagują konsumenci i firmy

Analitycy banku Pekao zwracają uwagę, że rozszerzenie "strefy żółtej" na cały kraj od soboty dotyka tylko kilku form aktywności ekonomicznej - targi, kongresy, wydarzenia sportowe i kulturalne, kina, siłownie, kluby fitness oraz restauracje, gdzie wchodzą normy mniejszego zagęszczenia klientów. "Dla wielu restrykcje nie zmieniają zatem wolumenu usług w takim stopniu, w jakim miało to miejsce wiosną. Sekwencyjny spadek wartości dodanej nie będzie zatem znaczący" - napisali w raporcie.

Sprawa wygląda dokładnie tak od strony podażowej. Restaurator będzie musiał zabrać z sali - powiedzmy - dwa stoliki i jego potencjalne straty to posiłki nie zjedzone przez gości, którzy by je okupywali. Od strony popytowej sprawa wygląda jednak nieco inaczej. Bo skoro ludzie się boją, a pogoda przestała sprzyjać ogródkom, nie jest wcale pewne, czy przy pozostałych stolikach zasiądą jacyś klienci. Skoro ludzie ograniczają wydatki do najbardziej niezbędnych, mogą uznać, że zjedzenie obiadu w restauracji takim niezbędnym wydatkiem nie jest.

"Kluczem jest to, w jaki sposób konsumenci i firmy zareagują na to, co się dzieje" - napisali analitycy mBanku.

Tego - rzecz jasna - jeszcze nie wiemy. Ale jednego jesteśmy już pewni - coraz większy wpływ na nasze reakcje mają obawy i lęki. Im będą większe i głębsze, tym głębsza czeka nas recesja. 

Analitycy Pekao twierdzą, że straty gospodarcze "będą znacząco mniejsze niż wiosną". "Oscylujemy między "pierwiastkiem", a koślawym "W" - wówczas spadek PKB w ujęciu kwartał do kwartału w IV kwartale będzie mniejszy niż ten z II kwartału" - napisali. Lecz zrewidowali prognozę spadku PKB na IV kwartał (licząc rok do roku) w dół - z minus 2 do  "nie więcej niż minus 4 proc.".

Wyliczają, że usługi świadczone "twarzą w twarz", szczególnie dotknięte przez ograniczenia związane z "drugą falą" - kulturalne, rozrywkowe, gastronomiczne czy hotelarskie - odpowiadały jedynie za nie więcej niż jedną czwartą spadku PKB w II kwartale. Ale równocześnie "tarcze antykryzysowe" osłaniały wielu w nich zatrudnionych przed bezrobociem. Bywało, że pieniądze z "tarcz" trafiały tam gdzie nie trzeba, a nie trafiały tam, gdzie trzeba, ale globalnie podtrzymywały zatrudnienie i konsumpcję. Teraz działanie "tarcz" się wyczerpało i cała nadzieja w unijnych programach, jak SURE.

Wraz z "drugą falą" zbiega się zakończenie "wakacji kredytowych" i trzeba będzie wznowić spłaty zobowiązań. A to z kolei może się spotkać właśnie ze wzrostem bezrobocia, dotychczas utrzymywanego pod kontrolą. Wielu konsumentów może równocześnie doświadczyć wzrostu obciążeń i utraty pracy.   

Najgorsze dla gospodarki jest jednak potencjalne recesyjne utrwalenie się zachowań konsumenckich - napędzanych obawami i lękiem. Konsumenci boją się wydawać, bo może być gorzej. Skoro ich wydatki są mniejsze, firmy odczuwają, że jest gorzej i ograniczają zatrudnienie. Wtedy jest już gorzej. A konsumenci wydają jeszcze mniej. Dlatego druga fala recesji może okazać się znacznie głębsza.

Jacek Ramotowski

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: kryzys | polska gospodarka | recesja | pandemia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »