Obsługiwałem angielskiego barona

Na zawodzie kelnera i kamerdynera można rzec, że zjadłem własne zęby, lecz przygoda jaką przeżyłem w zamku jednego z brytyjskich baronów, pracując jako osobisty kamerdyner, zmusiła mnie do przemyśleń, po których postanowiłem zerwać z tym zawodem na zawsze.

Na zawodzie kelnera i kamerdynera można rzec, że zjadłem własne zęby, lecz przygoda jaką przeżyłem w zamku jednego z brytyjskich baronów, pracując jako osobisty kamerdyner, zmusiła mnie do przemyśleń, po których postanowiłem zerwać z tym zawodem na zawsze.

W Wielkiej Brytanii spędziłem cztery lata. Zdobyłem cenne doświadczenie zawodowe. Prowadziłem szkolenia dla przyszłych kamerdynerów (ang. butler). Po pobycie w Londynie wróciłem do Polski, aby kontynuować współpracę z londyńską agencją kelnerską. Sprzedawałem ich usługi w Polsce. Jednak biznes upadł, a ja musiałem szukać znów pracy. Jest coś takiego w emigracji, że jak już raz zasmakujesz życia na obczyźnie, ciągnąć cię będzie jak wilka do lasu.

Powrót na Wyspy

W internecie szukałem ofert pracy w Anglii. W końcu znalazłem coś ekstra - praca kamerdynera dla brytyjskiego lorda w jego zamku. W końcu uczyłem tego zawodu i sam go zasmakowałem. Pracę oferował pośrednik z Warszawy. Tym razem miałbym pracować na północy Anglii, w pobliżu miasta Carlisle, w niewielkiej wiosce, która jak się okazało później niemal w całości należała do barona. Wysłałem podanie.

Reklama

Zadzwonili z Warszawy. Zakwalifikowałem się. Potem zadzwoniła kadrowa z firmy farmaceutycznej, która należała do barona (produkcja preparatów dla rasowych koni). Dostałem zaproszenie do jednego z domów barona w Londynie na ostateczną rozmowę. Pracodawca zafundował mi bilet na samolot.

Rozmowa kwalifikacyjna

Poleciałem. Bogata dzielnica, wiktoriańskie kamienice, ulica Belgrave Square. Londyn znam dobrze, więc łatwo dotarłem pod wskazany adres. Zapukałem do drzwi. Otworzył mi dystyngowany Azjata w uniformie służbowym. Wpuścił mnie do środka i kazał poczekać na marmurowej ławie w holu, obok minifontanny z małym cherubinem. Po pewnym czasie pojawił się baron. Wiedziałem o nim tylko tyle, że jest bogaty i udziela się politycznie, jako działacz partii Unionistów Ulsteru.

Baron okazał się być kawałem chłopa. Nogi jak dwie kolumny greckie stawiał ciężko i szeroko. Uśmiechał się, ale w sposób wyuczony. Zaprosił mnie na osobistą rozmowę do gabinetu na rozmowę.

Mówiliśmy o moim doświadczeniu. Chciał koniecznie wiedzieć, czy służyłem w armii. Otóż zawód butlera wywodzi się z czasów Imperium Brytyjskiego, kiedy to oficerowie za swe zasługi otrzymywali ziemię i zamki, a w nich do pracy zatrudniali najbardziej zaufanych ludzi jakich znali - swoich byłych adiutantów, którzy opiekowali się nimi na froncie. Niestety, w Polsce wymigałem się od wojska. Za to spodobało mu się moje doświadczenie, jakie zdobyłem wcześniej w Londynie.

Zapytał czy chcę herbaty? Odparłem, że tak. Po chwili elegancki Azjata pojawił się w gabinecie, niosąc srebrną tacę z serwisem herbacianym. Lubię z cukrem, a więc sięgnąłem łyżeczką po dwie kostki i wrzuciłem je do filiżanki, że aż chlupnęło. Szybko zrozumiałem swój błąd. Do tego celu służyły specjalne, srebrne szczypce. To był pierwszy test, jakże oczywisty.

Od picia herbaty wiele zależy w tym kraju. Następny test polegał na zastawieniu stołu do pięciodaniowej kolacji. Na tym się znałem i zrobiłem jak należy. Na koniec usłyszałem, że moja wpadka z kostkami to nic wielkiego, "ale w tym domu obowiązują nieco inne zasady i muszę przestrzegać reguł tego domu".

Dostałem pracę!

Zostałem przyjęty. Zaoferowano mi całkiem przyzwoite warunki, choć na podstawie obserwacji rynku pracy, w tym zawodzie można było spodziewać się dużo więcej. Moja pensja miała wynosić 20 tys. funtów rocznie, czyli miesięcznie ok. 1400-1450 funtów. Ile więcej można było się spodziewać? Według mojej wiedzy, doświadczony kamerdyner może liczyć na 25-28 tys. funtów rocznie. Inna sprawa, że w przypadku tej profesji często jakaś część pensji jest wypłacana pod stołem.

A ja jeszcze tego samego dnia wróciłem do Polski, aby po dwóch tygodniach znów na koszt barona wrócić na Wyspy.

Na lotnisku w New Castle odebrał mnie niejaki Dar Dar. Butler barona w posiadłości, w której miałem pracować. Jak się dowiedziałem pochodził z Birmy. W aucie, w drodze z lotniska rozgadałem się, pytałem jak mu się pracuje. On mówił niemal tylko o "zasadach tego domu". Poza tym niewiele więcej.

Na miejscu otrzymałem zakwaterowanie w oficynach przy zamku. Mieszkali tam już jeden Irlandczyk i Polak. Mieliśmy niewielkie, ale czyste pokoje, salonik z telewizorem, dostęp do internetu, pełną lodówkę jedzenia, o które dbał kucharz Gilbert, starszy jegomość, Francuz, którego bardzo polubiłem.

"Zasady tego domu"

Zamek zobaczyłem na drugi dzień rano. Nie mogłem ot tak sobie przechadzać się po włościach barona. Mimo to pozwoliłem sobie na krótka wycieczkę w drodze do pracy. Zobaczyłem piękny świt w cudownym ogrodzie, pełnego róż, posągów greckich, rozległe trawniki, za zamkiem rzeka. Ziemie barona były przeogromne. Objazd ich autem zajmował całą godziny. Znajdowała się tam stara kopalnia jakiegoś kruszcu, pastwiska, lądowisko dla helikoptera, domki gościnne, dom myśliwski, dalej stajnie, lasy.

Zamek z XIV wieku bodajże. Łowieckie zainteresowania barona zdradzały liczne statuetki ptactwa łownego z czystego srebra. Ja na początku miałem uczyć się od Dar Dara. Do moich obowiązków należało: polerowanie sreber (setki sreber), brązowych okuć, mycie okien i podłóg, odkurzanie 14 pokoi w zamku i innych pomieszczeń poza nim. Robienie zakupów, zastawianie i podawanie do stołu ściśle wg. "zasad tego domu". Ponadto mycie aut barona i wszystko co przyszło do głowy Dar Darowi lub baronowi.

Jednak wciąż brakowało mi, aby wykazać się moim kunsztem kelnerskim. Chodziłem z mopem i miotłą, a bardzo mało z tacą. Jednak jako Polak, który wszystko potrafi, nie narzekałem szczególnie i robiłem swoje. Pewnego dnia, Dar Dar przyniósł z pralni białe obrusy, a ja nie miałem co robić, więc wymyśliłem sobie, że zacznę polerowanie sreber specjalną, brudzącą pastą. Jakoś tak się zamieszało, że zawołano mnie na chwilę, obrusy jakimś cudem znalazły się na miejscu polerowania sreber i pasta załatwiła je na amen.

Dar Dar przybiegł do mnie, syczał ze złości i zaciskał pięści, krzyczał. Chwycił mnie za koszulę i dał kuksańca w brzuch, lecz wiedziałem, że miał ochotę na więcej. To dało mi do myślenia. Po pracy porozmawiałem z nim. Powiedziałem, że jestem dorosłym mężczyzną i podnoszenie na mnie ręki może skończyć się rewanżem, że powaga naszej pracy i kultura osobista nie pozwala na to mnie i nie powinna jemu. Dar Dar wysłuchał mnie i przeprosił, bez emocji, a na końcu znowu powiedział kilka słów o "zasadach tego domu".

Innego dnia, podczas polerki, złamałem srebrnemu bażantowi cieniutki ogonek. Widziałem jak Dar Dar nie może opamiętać od złości. Oczywiście naskarżył na mnie baronowi, a ten dał mi reprymendę - zapytał, czy wiem, ile to kosztuje i pouczył, żebym uważał, bo obowiązują mnie pewne "zasady tego domu".

Pan wzywał Milordzie?

Po jeszcze kilku innych mniej przyjemnych perypetiach przyszedł rozkaz od samej góry, że ja i Dar Dar mamy przyjechać do domu w Londynie na Belgrave Sq. Pod Londynem w Ascot jak co roku odbywały się właśnie tradycyjne wyścigi konne, skupiające całą brytyjską śmietankę.

W tym czasie mój baron w domu wydawał serię bankietów dla swych gości. Do pomocy ściągnięto jako kelnerki i pokojówki polskie dziewczyny z fabryki barona. Było w sumie około 20 osób do obsługi. Codziennie od świtu do późnej nocy we fraku, pod krawatem, w białych rękawiczkach. Bywało że pracowaliśmy po 20 godzin i więcej, a do hotelu, w którym mieliśmy wynajęte pokoje, wracaliśmy jak zdjęci z krzyża na raptem kilka godzin snu.

Podczas obsługi ostatniej z serii kolacji chyba lekko się rozluźniliśmy, bo ożywiły się stosunki w załodze. Wraz z kolegą, zagadaliśmy się. Zwrócono nam uwagę, przeprosiłem, lecz za chwilę kolega znów coś wesołego powiedział. Oparłem się w geście rozbawienia o ścianę, nie zwróciwszy uwagi na coś, co wyglądało na freski. Pani kierownik od bankietów, Irlandka, zwróciła znów uwagę, wyjaśniłem że to przez zapomnienie się, przeprosiłem. Dała mi spokój na chwilę, lecz nagle, jakby ponownie przemyślała sprawę, podeszła energicznie, chwyciła mnie pod rękę i poprowadziła na klatkę schodową dla służby, stawiając w wąskim przejściu twarzą do ściany: - Tak masz tu stać dopóki cię nie zawołam, - dostałem polecenie. To mi się nie spodobało. Odwróciłem się i grzecznie powiedziałem: - Proszę Pani, nie jestem dzieckiem, jeżeli wyniknął jakiś konflikt proszę uprzejmie wyjaśnić, lecz nie żądać ode mnie abym stał w kącie jak w przedszkolu. Wyciągnąłem powoli łokieć z jej uścisku. Dodałem, że jeśli będzie mnie potrzebować to będę w kuchni, a na polecenie zjawię się gdzie trzeba. Poszedłem, lecz nerwy tak mną szargały, że zamiast znaleźć sobie zajęcie, poszedłem ochłonąć do pokoju dla służby.

Nagle wpadł tam Dar Dar i zawlókł mnie do łazienki. Zamknął drzwi i zaczął szaleć. Mówił, że ta kobieta ma wszelkie prawa w tym domu i aby jej nie podpadać. Zacząłem się tłumaczyć gdy nagle otrzymałem cios. Trafił w usta. Jakby chciał mi je zatkać. W pierwszym odruchu zamachnąłem się na niego, ale jakoś się powstrzymałem i zapytałem: - Jak sądzisz, co powie baron, gdy wyjdziemy stąd oboje w zakrwawionych białych koszulach? Azjata nagle zaczął przepraszać i prosić abym milczał, bo niby straci wszystko jak baron się dowie, że mnie uderzył. Obiecałem mu, że nic nie powiem, ale zwalniam się jutro i nie mam zamiaru mieć z nim nic wspólnego.

Za bramą

Nazajutrz pani z Irlandii i Dar Dar odbyli naradę z baronem. Potem lord poprosił mnie na rozmowę. Wydarł się, że w jego domu nieposłuszeństwo jest niedopuszczalne, a na pewno nie należy wyrywać ręki z uścisku gdy jesteśmy trzymani za łokieć. Gdy to mówił kazał stanąć dwa kroki od siebie, bo nie jestem mu równy klasowo i należy zachować dystans. Tak pouczony w milczeniu wróciłem z Dar Darem do naszego zamku. Poszedłem szybko spać, a nazajutrz, zapukał Dar Dar. Miałem się stawić w kadrach. Tam wręczono mi list z pieczęcią barona. Miałem 30 minut na spakowanie się i opuszczenie zamku. Podziękowałem i obiecałem, że za chwilę mnie nie będzie.

Gdy zamknęła się za mną brama i stanąłem na żwirowej drodze, z dwoma walizkami, 13 funtami w kieszeni, poczułem po prostu ulgę. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że normalność była cały czas tuż za bramą. Nigdy nie cieszyłem się tak ze zwolnienia z pracy. Dojechać do Londynu pomógł mi mój były angielski szef. Wysłał mi ekspresowym przelewem pieniądze na bilet. W Londynie koledzy przyjęli na mieszkanie i po kilku dniach podjąłem pracę. Oddałem pieniądze, a po trzech miesiącach wróciłem do Polski.

Nigdy więcej

Dostałem po jakimś czasie list od koleżanki, która też pracowała dla barona i została wysłana do jego posiadłości w Cannes, we Francji. Tam była poniżana i maltretowana przez głównego kucharza. Uciekała w nocy, umówiona z polskim kierowcą ciężarówki, że przyjedzie pod ogrodzenie i jej pomoże. Musiała skakać przez płot. W końcu baron dowiedział się o wybrykach kucharza, o przemocy fizycznej, znęcaniu psychicznym. Po roku Polka otrzymała finansowe zadość uczynienie, a kucharza z Cannes surowo ukarano.

Ja nie powiedziałem o wybrykach Dar Dara nikomu. Może jestem honorowy, może głupi. Jednak ponad wszystko cieszę się, że nie muszę tam więcej pracować. A Dar Dar? Ma dziecko, żonę, żyją na łasce barona, uratowani z objętej wojną domową Birmy. Nie chciałem posyłać go tam z powrotem. Mam nadzieję tylko, że zmądrzał, a ja z zawodem butlera pożegnałem się na zawsze. Bardzo szkodzi zauważyłem. Zwłaszcza na mózg, a ja dbam o swoje zdrowie.

ps

Praca i nauka za granicą
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »