Kilka ciekawostek z życia polskich robotników

Na początku listopada ubiegłego roku przez kilka dni pracowałem w miasteczku w zachodnich Niemczech. Ostatnio, na jeden dzień pojechałem popracować pod Berlinem. To tak krótko, że o samej robocie nawet nie ma co pisać, ale wystarczyło do odnotowania paru ciekawostek z życia polskich robotników i przedsiębiorców za naszą zachodnią granicą.

Mój kolega Michał ma w Polsce zarejestrowaną prywatną działalność gospodarczą: stawia płoty, montuje bramy i napędy do bram. A że zna niemiecki, to dużo prac wykonuje też w Niemczech. Zaproponował mi wyjazd na fuchę. Na przedmieścia Berlina, w sobotę, 15 stycznia.

Na lewych papierach

Wyjechaliśmy o czwartej nad ranem. W trzech, oprócz mnie i Michała jechał jeszcze Darek, z którym Michał współpracuje już od kilku lat. Na miejscu, w Spandau (jedna z dzielnic Berlina), byliśmy przed dziewiątą. Jechaliśmy samochodem osobowym, za nami jechał wynajęty bus z kutymi płotami do montażu.

Reklama

Tych płotów było w sumie dwadzieścia metrów, do zamontowania przed domem. Czekała już na nas podmurówka i słupki z cegły. Jeszcze w starym roku wykonała to ekipa, a jakże z Polski. W ogóle w okolicach Berlina co rusz widać samochody na polskich blachach. Panowie z materiałami budowlanymi, którzy kręcą się wokół nich, raczej w odwiedziny do rodziny nie przyjechali.

Wracając do naszej pracy, to oczywiście płot montowaliśmy do słupków. Prosta robota, której nie ma sensu tu opisywać, zresztą to nie gazeta budowlana. Za to ciekawostka - rodzina, u której tę usługę wykonywaliśmy, to Niemcy o skośnych oczach. Wietnamczycy, on podobno jest nauczycielem.

Trochę obawialiśmy się tej pracy. Chodzi o to, że dom stoi w centrum dzielnicy domków jednorodzinnych, w dodatku przy dość ruchliwej ulicy, a Michał roboty wykonuje "na lewo". Tym bardziej, że właśnie w Spandau latem ubiegłego roku miał ciekawą przygodę z niemieckim wymiarem sprawiedliwości.

Też byli we trzech "na montażu". Ich pracy przyglądał się Niemiec z sąsiedniej posesji. Siedział sobie na tarasie i pił kolejne piwa. - Po każdym piwie coraz bardziej nie podobali mu się Polacy - wspomina Michał. - W końcu nie wytrzymał i zadzwonił po policję, że pracujemy na czarno. Przyjechali szybko i to co zrobili naprawdę warte jest opisania. Michał (co jeszcze raz podkreślę) ma firmę zarejestrowaną, ale tylko w Polsce, choć dzięki temu może wykonywać usługi w Niemczech (nikogo nie zatrudnia). Dwaj majstrowie, którzy z nim wtedy pracowali, są zatrudnieni na etatach w Polsce, a tam pracowali na czarno.

Kontrola ZOLL

Michał wcześniej spisał z Niemcem umowę, na wykonanie tej roboty - zwykły świstek papieru bez znaczenia prawnego. Mimo to, w myśl zasady, że tonący brzytwy się chwyta, pokazał ją policjantom. Także faktury z polskiej hurtowni, gdzie zakupił płoty i elementy montażowe. Słowem, kolejne papierki bez znaczenia. Policjanci obejrzeli to wszystko, wzruszyli ramionami i odjechali. Sąsiad, który się temu przyglądał zza płotu, zdębiał. - Wypił jeszcze jedno piwo i zadzwonił po "zolli" - wspomina Michał.

Celnicy przyjechali, obejrzeli te same dokumenty i... odjechali. - Tego już sąsiadowi zza płotu było za wiele. Wpadł do swojego domu, waląc drzwiami tak, że z daleka było słychać, myślałem że z futryną wypadną. Zresztą, gdyby wypadły, to bym mu zaproponował, że wstawimy mu nowe, na pewno bylibyśmy tańsi od Niemców - opowiadał Michał.

Wracając do naszej styczniowej pracy. Około czternastej do sąsiada podjechał radiowóz, którym przyjechał jeden policjant. Wszedł do środka, zauważyliśmy, że wraz z właścicielem domu oglądają nas zza szyby. Ciśnienie nam podskoczyło, przecież z Darkiem byliśmy tam na czarno. Po chwili wyszli na taras na papierosa, cały czas przyglądając się jak pracujemy. W końcu policjant wsiadł do samochodu i odjechał.

Po jakimś czasie Wietnamczyk wyjaśnił nam, że to szwagier sąsiada. Wpadł do niego z wizytą, a że policjant buduje dom, więc nic dziwnego, że z takim zainteresowaniem oglądał jak pracujemy. Montaż skończyliśmy przed godziną szesnastą, jeszcze przed zmrokiem. Podróż do domu trwała pięć godzin. Darek i ja wróciliśmy bogatsi o dwieście złotych. Michał zarobił więcej. Wiadomo szef...

Policjantom jest to obojętne

Jak wspomniałem, byłem w listopadzie z Michałem w zachodnich Niemczech. W sumie czterech nas tam wtedy pracowało. Gdy jechaliśmy do pracy, na autostradzie zatrzymał nas nieoznakowany radiowóz. Na parkingu policjanci (dodam, że niezwykle grzecznie) poprosili nas o dowody osobiste i otwarcie bagażnika.

Walały się w nim robocze ubrania, trochę narzędzi. Policjant, gdy to zobaczył, stwierdził, że jedziemy do pracy. Michał spokojnie to potwierdził i dodał, że... do Francji. Po chwili oddali nam dowody i grzecznie pożegnali. Niemieccy policjanci zwyczajnie nie zawracają sobie głowy pracującymi na czarno Polakami.

Jakby nie było, dawno już nie słyszałem o spektakularnej akcji niemieckiej policji wymierzonej w pracujących tam rodaków. Słowem, zaakceptowali ten stan rzeczy. I to jeszcze przed 1 maja, gdy już legalnie będziemy mogli pracować we wszystkich branżach. Więc może jeszcze przed tym dniem warto wyskoczyć na robotę za Odrę, nim zaroi się tam od Polaków...

Damian Szymczak

Praca i nauka za granicą
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »