Kelner na zlecenie

Jeżeli w ośmiomilionowym mieście czujesz, że żyjesz między jawą a snem, a samo miasto staje się dla ciebie oswojoną bestią, której ze stoickim spokojem zaglądasz w zęby, możesz być niemal pewien, że jesteś kelnerem na zlecenie w Londynie.

Londyn, 6.00 rano

Dzielnica Hackney. Smutna ulica typowych brytyjskich szeregowców. W pokoju pełnym wilgoci i dymu papierosowego dzwoni telefon, a ja dopiero kładę się spać po 17 godzinach pracy. - Mam dla ciebie zlecenie. Musisz być natychmiast w Riverbank Park Plaza. Jeden z naszych ludzi nie zjawił się na śniadaniu. Mówił do mnie kategorycznym tonem. OK, będę - resztkami sił wyplułem z siebie grzecznie. - Na ciebie zawsze można liczyć. Good man! Weź taksówkę... i rachunek. Oddamy ci. Dodał po chwili.

Jak ja w to się wpakowałem?

Po przyjeździe do Londynu długo szukałem pracy. Chodziłem od pubu do pubu i nędznym angielskim pytałem o pracę. Nawet byłem w jednym takim barze na dniu próbnym. Nie zabawiłem tam długo. Byłem tak stremowany, że nie umiałem wyjść do klientów by zebrać zamówienie.

Reklama

Pewnego dnia mój kolega z Polski, który był tu o rok dłużej niż ja, zlitował się nade mną. - Dam ci numer do pewnego człowieka. Nie daję go każdemu. Tobie ufam. Wiem, że nie zawiedziesz ani mnie, ani jego. Kiedyś dla niego pracowałem. Takie małe zlecenia, ale zawsze coś wpadło. Powiedz, że jesteś ode mnie.

Wskazówki kolegi doprowadziły mnie do urokliwych zakątków dzielnicy Bermondsey. Wąskie uliczki, stare kamienice i opuszczone magazyny. Nieopodal na wiadukcie kolejowym pociągi robiły hałas. Ciężkie, niebieskie drzwi. Cicha, zalatująca wilgocią klatka schodowa. Na półpiętrze zapukałem do drzwi. Było ich trzech. Biały, bardzo szczupły mężczyzna, blondyn. Biała puszysta kobieta i ciemnoskóry, wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna.

Wymieniłem nazwisko kolegi. Nic. Minęła chwila. Kilka pytań. - Aaaaa... of course! Ten chłopak jest od tego gościa, którego znasz. Blondyn wyszedł zza biurka. Szczerze się uśmiechnął. Dał mi formularz. Tydzień później już byłem w pierwszej pracy. Chyba właśnie tak się w to wpakowałem.

Agencja zaczęła o mnie dbać

Jak w Lokomotywie Tuwima, najpierw powoli, jak żółw ociężale. Pierwsze zlecenia polegały na sprzątaniu. Pierwsza robota trafiła mi się w Fashion & Textile Museum. Od sprzątania byłem ja sam jeden. Co najciekawsze, płacili za cztery godziny, nawet jeśli pracowało się jedną godzinę. Te cztery godziny to było minimum wymagane przepisami.

W tym dziwnym muzeum ktoś świętował sukces artystyczny po tym jak wełną obszył plastikowe fotele. Ja sprzątałem puste szklanki i kieliszki. Kelnerzy znosili mi je do zaplecza, a ja siedziałem wśród dziesiątek plastikowych koszy. Płukałem każdą szklankę, wycierałem i odkładałem do kosza. Pracę skończyłem gdy wszystkie kosze były pełne. Nocnym autobusem wróciłem do domu. Ponoć to co robiłem nazywało się "Glass Collecting".

Zleceń tego typu było więcej. W różnych miejscach. Innym razem byłem szatniarzem w pewnym prywatnym klubie na Mayfair podczas imprezy sylwestrowej. Skończyło się na interwencji policji w akompaniamencie narzeczonej, kochanki i wyrodnego narzeczonego.

Wciąż jednak zleceń było za mało. Za mało pieniędzy. Pierwsza tygodniówka przyszła po dwóch tygodniach od wykonania pierwszej pracy. To zabezpieczenie, na wypadek, gdybym kiedyś nie odebrał telefonu. Na początek zarabiałem nawet do 50 funtów na tydzień. Po kilku miesiącach uzbierało się tego 120 tygodniowo, a jeszcze po kilku 150 Ł. Moi koledzy na pełnym etacie, przy minimalnej krajowej, wynoszącej wtedy 4,85 Ł, zarabiali ok. 180 Ł na tydzień. Musiałem coś zrobić, by zleceń było więcej. Gdyby nie moje oszczędności z Polski i pożyczki u dobrodusznych kolegów, pewnie wylądowałbym na ulicy.

Zainwestuj w siebie

Na początek należy pozbyć się kompleksów i lęków. Począwszy od tych na temat swojego angielskiego, czy z nas się nie śmieją, czy nic nam nie zrobią, itd. Następnie należy się bardzo mocno zdenerwować. To pomoże. Mnie przynajmniej pomogło. Potem bez skrupułów trzeba wparować do biura szefa, rzucić na stół swoimi argumentami i powiedzieć: - Mam dość tego! Wciąż tylko myję kieliszki, a ja mam dyplom barmański z Polski! Stać mnie na więcej. W ciągu ostatnich miesięcy nigdy cię nie zawiodłem. Zawsze byłem w pracy na czas. Zawsze posłuszny. Daj mi więcej zleceń. Mam rachunki do płacenia. Żeby być dyspozycyjny zaniedbałem inne prace i czekałem na telefon od ciebie, a ty nie miałeś dla mnie nic już od miesiąca!

Wierzcie lub nie, ale to zadziałało. Blondyn obejrzał dokumenty. Dziwił się, że gość z moim przygotowaniem do zawodu godzi się myć kieliszki. Zaoferował mi kurs kelnerski Silver Service. Kosztował 25 funtów, trwał dwa dni po cztery godziny. Kończył się dyplomem i otwierał furtkę do lepszych zleceń.  Ciężko mi przyszło wyłożenie tych 25 funtów. Kurs prowadził ciemnoskóry jegomość. Bardzo przyjemny człowiek. Pracował w pałacu Buckingham jako kamerdyner. Nieprzeciętna wiedza i doświadczenie.

Sam kurs do zaliczenia jest prosty. Zapamiętać trochę informacji; co, kiedy, z której strony się podaje i sprząta. Która łyżka, który widelec, po której stronie, koło jakiego kieliszka i czemu kieliszek do białego wina tuż nad dużym nożem. Naprawdę proste. Prawdziwa "jazda" zaczynała się dopiero po kursie.

Kariera w agencji

Zacząłem od wstawania o 4:30 nad ranem, po to by o 5:30 w hotelu Riverbank Park Plaza przygotować śniadanie dla gości hotelowych. Śniadanie zaczynało się o 6.30. Trwało do 11.00. Zlecenia były w miarę regularne, ale wciąż za mało wyrabiałem godzin. Pensja nie była zachwycająca. Ledwo wiązałem koniec z końcem. Szukałem czegoś na własną rękę. Nie udało się. Wcześniej zadzwonił blondyn. Wychodziłem z Park Plazy marząc aby wyspać się, gdy w słuchawce błagalnym tonem odezwał się głos: - Jedź na Kensington. Po południu w innym hotelu miał być bankiet. Brakowało załogi.

Hoteli było dużo. Pracowałem w Grosvenor House, tam gdzie spał np. prezydent Kaczyński, gdy pod oknami skandowali coś tam "... dziadu". Było Kensington Gardens, The Howard, Mandarin Oriental Hotel, Hilton, Jumeriah Carlton Tower i wiele innych, których już nie pamiętam.

W Grosvenor obsługiwałem tak ściśle strzeżoną imprezę, że łatwiej by było na lotnisku przejść przez odprawę z zestawem noży. Był to bankiet dla uczczenia kolejnej rocznicy Holokaustu. Wtedy byłem już supervisorem. Znaczy się - kierownikiem czy kimś takim. Ja i reszta załogi musieliśmy być przeszkoleni dodatkowo z tradycji i obrzędów koszernych. Jeden z kelnerów, nad którymi miałem czuwać, o mało co nie schłodził białego wina w misie do tradycyjnego mycia rąk, i to w obecności premiera Izraela.

W Royal Airforce Club na Pall Mall kustosz Instytutu im. gen. Sikorskiego nie mógł uwierzyć w zbieżność nazwisk, zabrał mi tacę i przedstawił Irenie Anders, gdy wychodziła z biblioteki po powitalnym szampanie. Byłem tak zachwycony, że nie zwróciłem uwagi na księcia Kentu prowadzącego generałową pod rękę. Starsza pani, druga żona gen. Andersa, która przebyła z nim całą wędrówkę od wyjścia z Rosji, przez Iran do Wielkiej Brytanii, obchodziła swoje bodajże 86 urodziny. Strzeliłem obcasami, podała dłoń, schyliłem się nisko, ucałowałem. Zadała jakieś proste pytanie typu jak mi się tu podoba i całkowicie zignorowany książę Kentu odprowadził starszą panią do restauracji klubowej na kolację.

W Royal Geographical Society wpadł kiedyś manager i zapytał czy komuś coś mówi nazwisko Al Gore. W ten sposób dostałem się do obsługi byłego wiceprezydenta USA. Nie umiałem mu nigdy zapomnieć "polowania na czarownice", w jakim brał udział w latach ’80 w USA. W 1985 zasiadł w komisji, która specjalizowała się w oskarżaniu muzyków o deprawowanie młodzieży. Tipper Gore, jego żona, wraz z kilkoma innymi żonami znaczących polityków założyła komisję "Rodzicielskie Centrum Odnowy Muzyki". Mąż dla swojej żony zrobił tyle, że 19 wytwórni zaczęło umieszczać etykietkę na płytach, informującą, że utwory zawierają treści o rzekomej przemocy i aktach seksualnych. A co złego jest w tytule "Let me put my love into you" zespołu AC/DC (“Pozwól mi włożyć swą miłość w ciebie")?. Swoją drogą ciekawe zajęcie dla wiceprezydenta imperium. Kadencja minęła, a rock’n’roll ma się dobrze.

Tak oto moja pensja kelnera na telefon przybrała trochę na wartości i wynosiła zależnie od ilości zleceń od 180 do 240 funtów na tydzień. Muszę tu dodać, że minimalna krajowa, jak co roku we wrześniu na Wyspach, wzrastała średnio o te 20-25 pensów. Nie było źle. Zwłaszcza, że w ramach mojej pracy na przykład pływałem sobie statkami po Tamizie. Obsługa trwała godzinę, przez pozostałe trzy siedziałem na pokładzie, piłem drinka, bo szef sam częstował i oglądałem Londyn nocą z ciekawej perspektywy. Relaks. Miło. Jeszcze za to płacili.

Do Kew Gardens wchodziłem za okazaniem mojej legitymacji agencyjnej. W Królewskim Towarzystwie Geograficznym czułem się jak u siebie. Fajnie było. Może palma odbić niektórym nawet. Po City biegałem w garniturze jakbym był jakimś bankierem, a wracałem do mojej nory na Hackney by na kolację w samotności zjeść odmrożone paluszki rybne i popić Stella Artois. Żałosne. To nie było prawdziwe. Ciekawa przygoda, bezcenne doświadczenia, ale to nie było prawdziwe.

Jak z tym skończyć?

Po kilku latach miałem dość. W końcu chciałem się wyspać. Chciałem pracować, by żyć, a nie żyć, by pracować.

W City, niedaleko The Monument, na jednej z bocznych uliczek wypiłem z blondynem najgorszą kawę w życiu. Śmierdziała rybą. Jednak rozmowa ta zmieniła wszystko. Myślał, że chce się zwolnić. Czuł, że mam dosyć. Wypaliłem się. Ja jednak go zaskoczyłem. Wyjeżdżałem. Wracałem do Polski, ale robotę zabierałem ze sobą. Gdy mu powiedziałem o czym myślę, był zachwycony pomysłem otwarcia filii jego agencji w Polsce.

W 2008 roku, po czterech latach wróciłem. Zacząłem rozkręcać interes. Miałem kilku klientów. Wszystko udało się utrzymać przez niecałe dwa lata. Blondyn nawet sponsorował całość i płacił mi niewielką pensję z Londynu. Mieliśmy nawet wspólnika. Kręciło się, lecz ostatecznie przekręciło i zrezygnowałem. Koniunktura nawet w największych miastach Polski nie pozwalała na przebicie się na rynku przez dostawców kompleksowej usługi. Ktoś organizatorom imprezy oferował kelnerów, kucharzy, kuchnię, sprzęt. Ja oferowałem tylko szkolenie kelnera. Stanowczo za mało.

Dziś, gdy oglądam się za siebie, czuję siniaki na tyłku. Dałem się podczepić pod wóz z końmi pędzącymi po londyńskim bruku. Czuję, że tyłek jest już tak twardy, że przejażdżkę mógłbym wykonać jeszcze raz i to bez trzymanki. Tylko po co? Mi tu dobrze. Biednie, ale prawdziwie. Czasem aż do bólu.

Paweł Sikorski

Praca i nauka za granicą
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »