Tani pracownik pilnie poszukiwany

Jeśli po zniesieniu wiz przez kraje UE emigranci zarobkowi z Ukrainy wyjadą na Zachód, na polskim rynku pracy definitywnie skończy się era taniej siły roboczej. Niemieccy przedsiębiorcy już przygotowują oferty dla pracowników z Ukrainy.

Bezpodstawne okazały głosy wieszczące, że fala emigracji z Ukrainy spowoduje wzrost bezrobocia w Polsce. Stało się wręcz przeciwnie: stopa bezrobocia na koniec kwietnia tego roku wyniosła 7,7 proc. i była najmniejsza od 25 lat!

Wynik z pewnością można uznać za bardzo dobry, zważywszy na to, że w Polsce jest dziś od 2 mln pracowników z zagranicy, z czego zdecydowaną większość stanowią obywatele Ukrainy. Pracują głównie na budowach, w handlu, gastronomii, jako pomoc domowa czy w usługach kosmetycznych. Część na czarno, ale około miliona legalnie, płacąc podatki, składki ZUS, wynajmując mieszkania, kupując jedzenie, ubrania.

Reklama

To prawda, że pojawienie się rzeszy emigrantów zarobkowych ze Wschodu wyhamowało znacząco wzrost płac w wielu branżach. Ale też pomogło złapać oddech firmom, rozkręcić się gospodarce.

Teraz wielu polityków, ekonomistów, przedsiębiorców zastanawia się, co się stanie po czerwcu, gdy wejdą w życie przepisy umożliwiające obywatelom Ukrainy wjazd do krajów Unii Europejskiej bez wiz, tylko na podstawie paszportu biometrycznego. Czy ruszą za pracą dalej, na Zachód, gdzie płace są 3-4 razy wyższe? Czy też raczej zostaną w Polsce, bo blisko stąd do rodzin na Ukrainie, bo nie ma bariery językowej, bo mają tu znajomych, bo znają wymagania pracodawców?

53-letnia Hanna w Polsce pracuje od siedmiu lat. Najpierw sprzątała na czarno, a od trzech lat ma umowę o pracę jako niania. Nie ma zamiaru wyjeżdżać z Polski. Nie zna języków, boi się nieznanego. Na Ukrainie ma rodzinę, do Polski ściągnęła siostrę, córkę i zięcia. Wspólnie wynajmują mieszkanie, dzięki czemu koszty życia są niewielkie. Większość tego, co zarobią, oszczędzają. - Jak u nas się poprawi, to może za te pieniądze założymy rodzinną restaurację we Lwowie, a jak nie, to może kupimy mieszkanie u was? - zastanawia się.

Do Europy bez przeszkód

Według Olgi Worobec z portalu www.pracadlaukrainy.pl, na razie efekt decyzji Parlamentu Europejskiego, który 6 czerwca podjął decyzję o zniesieniu wiz dla Ukraińców, jest taki, że we Lwowie, Kijowie, Charkowie czy Równie ustawiają się kolejki chętnych z wnioskami o wydanie paszportu biometrycznego (z czipem), które będą uprawniać do wyjazdu bez wizy. Powstają nawet "komitety kolejkowe", które pilnują porządku.

Jeszcze na początku roku takie paszporty biometryczne miało 10-12 proc. obywateli Ukrainy. Dziś już ponad 30 proc. Jeśli tempo składania wniosków utrzyma się, to do czerwca nawet 50-60 proc. naszych wschodnich sąsiadów będzie mogło wjechać do każdego kraju UE bez wiz. Jak ocenia szef ukraińskiego resortu spraw wewnętrznych Arsen Awakow, do końca roku 5,5 mln obywateli będzie miało już taki dokument.

Warto jednak podkreślić, że na paszport można wyjechać tylko w celach turystycznych, biznesowych i rodzinnych, a pobyt może trwać nie dłużej niż trzy miesiące. I to raz na pół roku. Dla obywateli Ukrainy, którzy w Polsce mają karty pobytu i umowy o pracę, nie jest to więc jakaś gratka. Ale dla tych, którzy np. przyjeżdżali co roku do Polski do prac sezonowych w rolnictwie, wyjazd bez konieczności wyrabiania zachodniej wizy jest atrakcyjny. We Francji przy zbiorach winogron, oliwek czy melonów można zarobić 43 zł za godzinę. To znacznie więcej niż w Polsce, gdzie w ubiegłym roku przy zbiorze truskawek czy jabłek rolnicy płacili 8-12 zł. Pracując na polach w Niemczech czy Holandii, można zarobić równowartość 6-7 tys. zł miesięcznie. I, co ważne, do prac sezonowych nie trzeba mieć pozwolenia na pracę. W Niemczech producent rolny może przez 70 dni roboczych zatrudniać robotników, nie płacąc składek. Część Ukraińców o tym wie i już planuje wakacyjne wyjazdy. A jeśli czas sezonowej pracy się skończy?

- Pożyjemy, zobaczymy - mówi filozoficznie 25-latek Aleksiej planujący w lipcu wyjazd do Niemiec. Olga (30 lat) pracująca od pięciu lat w Polsce też by wyjechała, ale nie zna niemieckiego ani przepisów, boi się deportacji. - Może jak nasi przetrą już ścieżki, wyjadę - twierdzi. - Na razie wole zarobić mniej, ale bez ryzyka.

Ale niemieccy przedsiębiorcy już przygotowują oferty dla pracowników z Ukrainy. W pakietach jest m.in. zakwaterowanie, pomoc w załatwieniu formalności. Jak niemiecka machina pójdzie w ruch, może się okazać, że ci, którzy trzymali się Polski, skuszą się na wyjazd.

Według badań ukraińskiej firmy badawczej TNS Online Track, aż połowa Ukraińców chce wyjechać z kraju, z czego 20 proc. nie planuje powrotu. Kolejne 30 proc. rozważa wyjazd.

Kto zbierze plony?

Dlatego resort pracy chce wprowadzić w drodze ustawy uproszczony system wydawania zezwoleń na pracę sezonową ważnych do 9 miesięcy oraz tzw. zezwolenie wielosezonowe ważne przez trzy lata. Będzie też możliwość powierzenia osobie, która pracuje sezonowo, każdego rodzaju pracy do 30 dni. Ustawa pozwoli także na wydanie rozporządzenia, na podstawie którego dodatkowe zawody będą mogły być objęte uproszczonymi zasadami wydawania zezwoleń. Ma to zachęcić Ukraińców do podjęcia pracy w Polsce, a nie wyjazdów na Zachód.

Sęk tylko w tym, że działania, które podjął rząd, mogą być spóźnione. Zwłaszcza dla rolników, którzy już dziś martwią się, że nie będzie miał kto w tym roku zbierać owoców czy warzyw. - Jeśli koszty pracy w polu wzrosną, ich zbiór przestanie być opłacalny - przyznaje wiceminister resortu pracy Stanisław Szwed.

Z szacunków Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej wynika, że polskie rolnictwo potrzebuje 450-500 tys. pracowników sezonowych. Jeśli zabraknie Ukraińców, nie można wykluczyć nawet upadku części gospodarstw, zmniejszenia zbiorów, wzrostu cen żywności.

Orędownikiem przyciągnięcia jak największej liczby pracowników z Ukrainy jest m.in. wicepremier Mateusz Morawiecki, a także prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców Cezary Kaźmierczak, który postuluje, aby Polska w ciągu najbliższych lat sprowadziła co najmniej 5 mln cudzoziemców, najlepiej właśnie z bliskiej nam terytorialnie i kulturowo Ukrainy (czytaj wywiad z Cezarym Kaźmierczakiem na kolejnych stronach). Również Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ) nie ma nic przeciwko zatrudnianiu pracowników ze Wschodu. W ramach swoich struktur utworzyło nawet Związek Zawodowy Ukraińców Pracujących w Polsce. Rząd pracuje też nad instrumentami, które mają zachęcić obywateli Ukrainy do osiedlania się w Polsce. W ubiegłym roku ok. 60 z nich dostało zezwolenie na zakup nieruchomości, głównie mieszkań.

Z opublikowanego w ubiegłym roku raportu Narodowego Banku Polskiego wynika, że Ukraińcy, którzy wyjechali za chlebem, wspierają zarówno naszą gospodarkę (wypełniając lukę, która powstała w wyniku emigracji ok. 2 mln Polaków po 2004 r.), jak i swojego kraju. W 2015 r. wysłali na Ukrainę ok. 5 mld zł zarobionych u nas. Według danych NBP pracownik z Ukrainy zarabia w Polsce średnio 2,1 tys. zł netto. Najwyższe stawki osiągali imigranci zatrudnieni w usługach remontowo-budowlanych (2,7 tys. zł netto), najniższe zaś wykonujący usługi dla gospodarstw domowych (1,8 tys. zł). Dodatkowo pracodawcy często oferują imigrantom pozapłacowe świadczenia, np. mieszkanie i wyżywienie, które obniżają ich koszty życia. Według autorów badania Ukraińcy nie konkurują z Polakami na rynku pracy, bo wykonują prace, których nie chcą wykonywać mieszkańcy naszego kraju. Ale to się zmienia.

Dobrzy i tani

Coraz więcej naszych sąsiadów ze Wschodu jest zatrudnianych na stanowiskach specjalistycznych. Np. w centrum Luxoft Central Europe w Krakowie pracuje ponad 400 informatyków z Ukrainy. Specjalistów ze Wschodu mają też w swoich szeregach już niektóre banki. Oczekiwania płacowe Ukraińców są z reguły niższe niż polskich specjalistów, choć wiedzą i umiejętnościami im nie ustępują.

Nie da się jednak ukryć, że rzesza pracowników zza wschodniej granicy wyhamowała wzrost wynagrodzeń w naszym kraju. Pracodawcy już ponad dwa lata temu zaczęli uskarżać się na brak rąk do pracy. Z pomocą przyszły im agencje zatrudnienia, które błyskawicznie wyczuły, że uciekający przez wojną i chaosem mieszkańcy Ukrainy chętnie będą pracować w Polsce.

"Nie chcesz pracować za 2 tys. zł brutto? To wezmę Ukraińca albo Białorusina" - usłyszał niedawno jeden z mieszkańców województwa lubuskiego, gdy przyjechał na rekrutację do jednego z zakładów w Skarbimierzu. Bo choć okoliczne firmy mają coraz większy problem ze znalezieniem rąk do pracy, to nie kwapią się do podnoszenia wynagrodzeń. Większość z nich oferuje tzw. płacę minimalną. A wielu płaci nawet mniej, zatrudniając ludzi na umowy zlecenia czy nawet o dzieło (jakby podpisał umowę o pracę, musiałby płacić minimalną). Na przykład drwalowi czy pracownikowi fizycznemu do prac leśnych proponują 1,5 zł netto. Miejscowi nie biorą takiej roboty, ale są agencje pracy, które ściągają ludzi zza wschodniej granicy za podobne lub niewiele wyższe stawki.

Największy problem ze znalezieniem pracowników mają firmy z zachodnich województw. Zwłaszcza w Wielkopolsce, gdzie działają koncerny takie jak MAN, Beiersdorf, Volkswagen, Glaxo Smith Kline, Nestlé czy Philips. Stać ich by było na podwyżki, ale zamiast tego wolą wydać pieniądze na sprowadzenie i utrzymanie robotników z Ukrainy. Tak robi np. Samsung. Pracuje tam już grubo ponad tysiąc Ukraińców i koncern planuje sprowadzenie kolejnych. Zarabiają tyle, co Polacy, ale Samsung pokrywa jeszcze koszty ich rekrutacji, wynajmuje hotel, opłaca wyżywienie i opiekę medyczną, zapewnia codzienny transport. W sumie do pensji dopłaca jeszcze co najmniej1000 zł. Bardziej to mu się opłaca niż ściągnięcie z rynku miejscowych pracowników, oferując im 300-500 zł więcej do pensji.

- Taki ruch uruchomiłby lawinę podwyżek - tłumaczy Krzysztof Inglot z agencji pracy Work Service. - Wiele, zwłaszcza małych przedsiębiorstw, mogłoby tego nie wytrzymać.

Koniec epoki taniej pracy?

Jest w tym pewnie część prawdy, polski system podatkowy nie sprzyja małym firmom. Koszty, które ponoszą z tytułu działalności gospodarczej, zwłaszcza składek ZUS, często sprawiają, że nie stać ich na zatrudnienie pracowników, a zwłaszcza na podwyżki. Generalnie jednak działający w Polsce biznes, bez względu na wielkość kapitału i liczbę zatrudnionych przyzwyczaił się, że za pracę płaci się jak najmniej. Co prawda koszty wynagrodzeń rosły przez ostatnie lata, ale znacznie wolniej niż wydajność. Dziś przepaść pomiędzy krajami tzw. drogimi a Polską (jeżeli chodzi o koszty pracy) jest ogromna. Z danych Eurostatu wynika, że w 2016 r. godzina pracy w Polsce kosztowała 8,6 euro, podczas gdy w Danii 42 euro, Szwecji 38 euro, a Danii - 50 euro. Więcej kosztuje też godzina pracy w Chorwacji, Czechach, Estonii, na Słowacji czy w Słowenii.

Dziś wiele wskazuje na to, że czas taniej pracy w Polsce się kończy. Z ankiety NBP przeprowadzonej w styczniu tego roku wynikało, że ok. 37 proc. polskich firm zaplanowało w 2017 r. podwyżki wynagrodzeń. Może ich być jednak więcej, jeżeli stopa bezrobocia będzie nadal spadać. Z opublikowanych w marcu danych GUS wynika, że już pod koniec 2016 r. w Polsce było 78 tys. wakatów. Najwięcej wolnych miejsc pracy było w przetwórstwie przemysłowym (20,4 tys.), handlu i naprawie pojazdów samochodowych (13,7 tys.), transporcie i gospodarce magazynowej (6,3 tys.), budownictwie oraz w działalności profesjonalnej, naukowej i technicznej (po 6 tys.), informacji i komunikacji (5,8 tys.).

Jeśli nawet tylko część Ukraińców wyjedzie na Zachód, żeby pracować w szarej strefie, to pracodawcy nie będą mieli wyjścia i będą musieli podnieść wynagrodzenia. W efekcie zapewne wzrosną ceny w sklepach. No, ale zawsze jest coś za coś.

Ewa Wesołowska

Gazeta Bankowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »