Słodkie życie w kryzysowej Hiszpanii

Jak sobie radzą Polacy w Hiszpanii, która dotknęła już gospodarczego dna? Są tacy, którzy potrafią wykorzystać kryzys.

Ania, po wielu latach na bezrobociu, z dwójką dzieci i wizją kończącego się zasiłku, mając skończoną jedynie podstawówkę, właśnie teraz została bizneswoman. Jest właścicielką osiedlowego sklepiku.

Jak Polka została bizneswoman

65-letnia Rosario, po 27 latach prowadzenia małej cukierenki "Dulces cosas"("Słodkie rzeczy"), zdecydowała się odejść na emeryturę. Szukała chętnych, aby przekazać interes. Niewielki sklepik nie pozwolił dorobić się Hiszpance fortuny, ale zapewniał jej przez wiele lat spokojne, dostatnie życie.

Rosario nie ma dzieci, a jej bratankowie porozjeżdżali się do dużych miast na studia. Znajomi, których pytała, czy chcieliby przejąć sklep - pomimo że kryzys trzyma wielu z nich za gardło - nie zdecydowali się na to. Kręcili nosem i mówili, że to niepewne czasy, że w sklepie za długo się pracuje, że za mały dochód przyniesie...

Reklama

Kobiecie szkoda było zamknąć sklep, bo to lata przyzwyczajeń, dorobek jej życia, wielu stałych klientów, którzy nie wyobrażali sobie każdego dnia bez świeżego pieczywa w "Dulces cosas".

- Hiszpanie są wygodni i leniwi. W sklepie trzeba stać praktycznie cały dzień, aż do godz. 21 z przerwą na sjestę. Trzeba otwierać w niedzielę, bo tego dnia najwięcej się zarabia. Każdy chciałby od razu dorobić się dużych pieniędzy. A przecież najpierw trzeba zainwestować i cierpliwie czekać, aby coś z tego mieć - mówi 29-letnia Ania, Polka, która trzy miesiące temu zdecydowała się odkupić cukierenkę od Hiszpanki.

Ania pochodzi z niewielkiej wsi, edukację skończyła na szkole podstawowej. Sytuacja materialna w domu rodzinnym nie pozwoliła jej na kontynuowanie nauki. 10 lat temu przyjechała do Hiszpanii na winobranie i już została.

Nie miałaby na chleb

Gdy pewnego dnia Ania, jak zwykle poszła do Rosario po chleb i usłyszała, że ta zamyka biznes, od razu wiedziała, że zrobi wszystko, aby ten sklep od niej przejąć.

- Byłam w trudnej sytuacji. Przez 10 lat mojego pobytu w Hiszpanii na kontrakcie pracowałam jedynie 7 miesięcy. Czasami dorwało się jakieś sprzątanie na czarno. A ostatnio i z taką pracą był problem - mówi Ania. - Mój mąż siedzi na zasiłku już od długiego czasu. Wkrótce te 400 euro pomocy od państwa miało nam się skończyć. A przecież mam dwójkę małych dzieci na utrzymaniu. Nie mielibyśmy nawet na chleb - mówi Ania.

Rosario chciała 10 tys. euro za przekazanie "interesu". Na tyle wyceniła wyposażenie sklepu oraz wartość niezaprzeczalną, jaką są stali klienci. Ania rozpaczliwie szukała możliwości zdobycia tych 10 tys. euro. Nie było mowy o pożyczce w banku. Ania zaproponowała Hiszpance, że w ciągu najbliższych kilku lat spłaci jej tę sumę w miesięcznych ratach. Rosario niespodziewanie przystała na tę propozycję.

- Powiedziała "jak chcesz, to jest twoje" - wspomina Ania. - Ponieważ nie miałam grosza przy duszy, pożyczyłam 1500 euro od teściów na sporządzenie umowy, zarejestrowanie swojej działalności, pierwszy miesiąc opłat - dodaje nowa właścicielka "Dulces cosas".

Grześki rozchodzą się na pniu

Ania ma duże wydatki, ale radzi sobie coraz lepiej.

- Co miesiąc płacę 500 euro raty dla Rosario, 500 euro za wynajęcie lokalu. Właścicielem jest rodzina Rosario. W umowie mam gwarancję, że przez 10 lat nie mogą mi wypowiedzieć umowy najmu. Co trzy miesiące do zapłacenia mam podatek 300 euro. Na koniec roku zostanie mi zwrócony, bo mam dwójkę dzieci, ale płacić muszę, no i co miesiąc 170 euro ubezpieczenia - wymienia Ania. - Rosario martwiła się, jak sobie poradzę z takimi obciążeniami. Powiedziałam jej, że jestem szczęśliwa, bo mam coś swojego. Przecież i tak nie miałam pracy, a teraz to przynajmniej z głodu nie umrę, bo w sklepie mam pieczywo i podstawowe produkty - mówi Ania.

Zaczęła od zwiększenia asortymentu. Wystarała się o lodówkę od przedstawiciela na zimne napoje i piwo. Zwiększyła ofertę słodyczy, bo to główny produkt sprzedaży. Niemal co tydzień bierze od przedstawicieli jakieś słodkie nowości.

Drzwi się do sklepu nie zamykają. Szczególnie w deszczowe dni i w niedzielę po mszy, klienci przychodzą tłumnie. Na początku z półek znikało wszystko, bo Rosario ograniczała asortyment wiedząc, że zamknie sklep.

- Nie miałam czym handlować. Zaryzykowałam i postawiłam na urozmaicenie i zwiększenie asortymentu - mówi Ania.

Nawet polskie batony "Grześki" zdobyła od jednego z przedstawicieli. Rozeszły się na pniu.

- Tylko Hiszpanie mają problem z wymówieniem ich nazwy - śmieje się Ania.

Wciąż jej trudno uwierzyć, że na cukierkach, chlebie, lodach i napojach można utrzymać się płacąc jednocześnie tyle zobowiązań.

Wreszcie ma kartę kredytową

Trzeba znać specyfikę hiszpańskich miasteczek, aby wiedzieć, że sklepiki osiedlowe, to miejsce gdzie obowiązkowo trzeba wstąpić, aby pogadać, posłuchać plotek, kupić świeży chleb i przy okazji cukierki dla dzieci, których tutaj je się ogromne ilości.

Poza tym robiąc zakupy w takich sklepikach, można sporo zaoszczędzić. A w dobie kryzysu to dla Hiszpanów ważne. Ania średnio o 10 proc. ma niższe ceny niż obowiązują w supermarketach.

- Na razie niewiele mi zostaje na czysto, ale i tak stać mnie już na wiele rzeczy, o których wcześniej nie mogłam nawet marzyć - mówi Ania. - Mam swoją pierwszą kartę kredytową - cieszy się jak dziecko. Dostałam 600 euro kredytu na zrobienie zębów. Dentysta jest bardzo drogi w Hiszpanii. Nigdy nie mogłam sobie pozwolić na zaleczenie chociażby jednego zęba. Wyrabiam sobie paszport i może odwiedzę siostrę w Kanadzie - dodaje.

Tak się złożyło, że gdy Ania otworzyła sklep, jej mąż dostał propozycję pracy w elektrowni słonecznej. Po kilku dniach zrezygnował.

- Musi zająć się dwójką małych dzieci. Wolę, aby siedział z nimi, niż pracował całe dnie za niewielkie pieniądze. Za niańkę zapłaciłabym dużo więcej - mówi Ania. - A tak to wracam do domu i mam posprzątane, ugotowane. Tylko prasowanie mi zostaje.

Bo Polak potrafi

Ania tryska optymizmem, cieszy się, że klienci dopisują.

- Zobacz, nawet porozmawiać nie możemy - mówi Ania, gdy co chwila ktoś wchodzi, aby zrobić zakupy. - Wyobraź sobie, że ludzie już zapisują się na drugi dzień na ciastka, chleb, abym im odłożyła.

Po chwili dorzuca:

- A był moment, że zdesperowana chciałam wrócić do Polski. Przecież tam nigdy nie stać byłoby mnie na otworzenie sklepu. A teraz jestem sama sobie szefową - podkreśla z satysfakcją.

Ania wystąpiła o przyznanie jej dofinansowania z Ayuntamiento (tutejszy Urząd Miasta) jako młodej osobie zaczynającej działalność gospodarczą. Jak otrzyma pieniądze, to będzie mogła spłacić część zobowiązań.

- Czy bałam się ryzykować? Nie, bo przecież Polak potrafi - dorzuca na koniec, śmiejąc się.

Marzena Olechowska

Praca za granicą - gdzie teraz opłaca się pojechać? Porozmawiaj na Furom

Praca i nauka za granicą
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »