Pracowali za 1 euro na godzinę

Kilkunastu polskich pracowników sezonowych zatrudnionych przy produkcji wianków adwentowych w zakładzie Lentz Kranzbinderei w Hetzerath (Nadrenia-Palatynat) oskarża pracodawcę o nieuczciwe traktowanie. Firma wypiera się wszystkiego zarzucając im nieprawdę.

- Do końca wyjazdu nie wiedzieliśmy za ile tak naprawdę pracujemy. Właściciel firmy nie chciał nam pokazać umowy. Cały czas musieliśmy się o nią dopominać. Dopiero po wielu ponagleniach przedstawiono nam ją w końcu do podpisania. Nie mieliśmy jednak możliwości zapoznania się z jej warunkami. Przez pierwsze tygodnie nie mogliśmy wyjść nawet poza bramy zakładu, przez co byliśmy zmuszeni kupować jedzenie w sklepiku należącym do pracodawcy i to po znacznie zawyżonych cenach - mówią z pełnym głosem oburzenia pracownicy sezonowi firmy Lentz Kranzbinderei w Hetzerath, z którymi spotkałem się 19 grudnia br. w Białogardzie (woj. zachodniopomorskie).

Reklama

Minimum 1000 euro

Informacja o możliwości podjęcia pracy sezonowej przy produkcji wianków adwentowych w firmie Lentza rozchodziła się drogą pantoflową. - Mnie wkręciła do firmy moja znajoma, która pracowała tam zeszłego roku. - Ja pojechałam do Niemiec dzięki poleceniu koleżanki, która zapisała mnie już na wiosnę - wspominają kobiety. - Nikt jednak nie poinformował nas o warunkach, jakie faktycznie panują na miejscu.

- Dzień dobry, najmniej możecie zarobić po 1000 euro...- takimi smsami zachęcała rodaków do przyjazdu Monika Assmann, żona bratanka szefa firmy Petera Lentza. Rzeczywistość na miejscu okazała się zupełnie inna. Jak wynika z notatek sporządzonych przez zatrudnionych, niektórzy z nich za 4 tygodnie pracy po 12 godzin dziennie, łącznie z sobotami i niedzielami, otrzymali tylko kilkaset euro. Choć pracownicy byli rozliczani w akordzie, to po przeliczeniu ich dochodów na stawki godzinowe wyszło nam, że w skrajnych przypadkach przyszło im pracować za 1 euro na godzinę!

Miłe złego początki

- Osoby, które próbowały się sprzeciwić i walczyć o swoje prawa musiały się liczyć z wyzwiskami i psychicznym znęcaniem. Najbardziej dokuczała nam Monika - wspominają kobiety, które znają ją jeszcze z rodzinnych stron. - Swą przygodę z tym zakładem zaczynała kilka lat temu podobnie jak my od plecenia wianków. Gdy związała się z bratankiem właściciela firmy awansowała w hierarchii na stanowisko brygadzistki pełniącej faktyczny nadzór nad pracownikami.

Do Hetzerath wyjechały w większości kobiety. Na miejsce dotarły 17 października br. i zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami miały tam zostać przez 6 tygodni. Nic nie wskazywało, że wyjazd ten będzie okupiony strasznymi nerwami, a nawet łzami przelanymi do poduszki.

- Po przyjeździe na miejsce wszyscy byli dla nas bardzo mili, nawet sam szef przyszedł się z nami przywitać - wspomina Bogusława. - Nasz niepokój budziło to, że pracodawca nie informował nas o warunkach zatrudnienia, ani nie przedstawił żadnych umów. Nie powiedział też, za jaką stawkę pracujemy.

Dopóki Polacy nie zaczęli dopominać się o umowy i pytać o wysokość zarobków atmosfera i sposób traktowania pracowników w zakładzie były naprawdę dobre. - Monika była wobec nas zaskakująco uprzejma i miła - wspomina Anna. - Niedługo potem pokazała nam swoje prawdziwe oblicze.

Źle nie wyjdziecie...

- Pracujcie, a zobaczycie, że źle na tym nie wyjdziecie - taki słowami Monika Assmann uspokajała coraz to bardziej podenerwowanych pracowników. Później już tylko odwracała się na pięcie ignorując kolejne zapytania w tej sprawie lub reagowała z wyraźnym podenerwowaniem.

- Wiedzieliśmy tylko tyle, że jesteśmy rozliczani w akordzie. Na początku mówiono nam o dziennym limicie sięgającym 150 wianków. Potem ta liczba urosła do nieosiągalnej wręcz wielkości 200 wianków - wspominają dziewczyny. - Podczas gdy faktycznie byliśmy w stanie zrobić ich co najwyżej 100-120, i to przy założeniu pełnej dostępności materiałów. A z tym było naprawdę bardzo źle.

- Od samego początku musieliśmy walczyć o materiał do wyrabiania wianków. Lepsze gałązki trafiały do stałych pracowników, a my dostawaliśmy same ochłapy, z których ciężko było cokolwiek wykonać - mówi Anna. - Gdy przychodziła nowa dostawa, dziewczyny chowały gałązki po rowach, aby następnego dnia mieć z czego wyrabiać wianki.

Do poprawki

- Zdarzało się, że musieliśmy przebierać w gałązkach, które wcześniej kazano nam wyrzucić do kosza, bo do niczego się już nie nadawały - mówi Edyta. - Zamiast pracować i wyrabiać wianki, traciliśmy czas na grzebanie w odpadach.

W przeciwieństwie do lat poprzednich produkcja szła na dwie zmiany. Osoby zatrudnione na nocce miały nieco większy spokój niż ci, którym przyszło pracować w dzień.

Pracownicy niegodzący się na warunki panujące w zakładzie i wykłócający się o swoje prawa musieli się liczyć z konsekwencjami. - Żeby się na mnie odegrać, Monika odrzucała mi do poprawki dobrze wykonane wianki, za jednym razem potrafiła zakwestionować 30 takich wianków - mówi Edyta - W taki o to sposób cała nasz robota szła na marne.

Na zupełnie innych warunkach pracowali u Lentza stali pracownicy, również Polacy, którzy nie tylko mieli dostęp do lepszego materiału, ale byli też lepiej traktowani. Do swoich nowych kolegów i koleżanek podchodzili z wyraźną rezerwą. Traktowali ich raczej jako konkurencję, niechętnie dzielili się informacjami. Co więcej dochodziło między nimi do scysji. Jeden z pracowników zatrudnionych w lesie został nawet pobity przez starą gwardię.

Wracam do Polski

Pierwsi Polacy zaczęli dopominać się o umowy po dziesięciu dniach od podjęcia pracy. Stało się to zaraz po wyjeździe Joli. Była ona pierwszą osobą, która postanowiła opuścić zakład Lentza. - Nie dość, że nie wiedziałam, za jaką stawkę pracuje, to jeszcze pracodawca nie zapewnił nam odpowiednich warunków do jej wykonywania - mówi Jolanta. - Tuż przed wyjazdem, gdy miałam odebrać pieniądze podstawiano mi do podpisania umowę, której nie pozwolono mi nawet przeczytać. Wiedziałam jednak, że jak nie złożę na niej parafki to nie otrzymam zarobionych pieniędzy. Zadzwoniłam, więc do Konsulatu po poradę. Doradzono mi, żebym na przedstawionym dokumencie napisała, że nie przyjmuję umowy w całości. Po otrzymaniu pieniędzy kazano mi opuścić zakład.

Jola wróciła do kraju z pomocą Ambasady Polskiej i Czerwonego Krzyża. - Za 120 godzin przepracowanych na nockach dostałam dokładnie 187 euro, z czego niecałe 100 euro musiałam wydać na bilet do Polski - mówi Jolanta.

Przekręty z umowami

- Na drugi dzień po wyjeździe Joli, poszłam do biura zapytać o umowę. Najpierw usłyszałam, że jest ona u księgowej - mówi Anna. - W końcu nie wytrzymałam i zwróciłam się z tym do samego szefa, który powiedział mi, że dokumenty wysłano do urzędu skarbowego. Zawsze znalazł się jakiś powód.

Po wielu ponagleniach pracodawca w końcu wezwał pracowników do podpisania umów, choć ani myślał zapoznać ich z jej warunkami. Wszystko to odbywało się w atmosferze skrytości, a pracownicy do dziś nie są pewni co tak naprawdę podpisywali. - Nigdy nie wiedzieliśmy co podpisujemy, bo albo nam tego nie pokazywano, albo były to papiery w języku niemieckim - mówi Damian. - Gdy odmawialiśmy podpisu, zaczęło się grożenie i wyzwiska.

- Do biura byliśmy wzywani pojedynczo. Mieliśmy szybko podpisać umowę, a potem po cichutku opuścić gabinet. Monika stała przy drzwiach, a Torsten, bratanek szefa dawał każdemu papier do podpisania. Był jednak do tego stopnia bezczelny, że zakrywał ręką dokumenty, które nam przedstawiał - wspomina Anna. - Powiedziałam, że nie podpiszę dokumentu, którego nie mogę przeczytać. Monika przekonywała, że umowy będą cały czas dostępne do wglądu w biurze i jak będziemy tylko chcieli to jej mąż Torsten je nam wyda. Już na drugi dzień przekonałam się, że zapewnienia te są nic niewarte. Kilkakrotnie prosiłam się o umowę, na której widnieje mój podpis, ale byłam cały czas zbywana. Potem przynieśli mi wzór pustej umowy, którą rzekomo podpisywaliśmy, ale ja dalej upierałam się przy swoim. W końcu, już zupełnie na odczepnego, przekazali mi kopię mojej umowy, ale był to dokument w znacznej części niewypełniony, m.in. w punktach dotyczących wynagrodzenia i czasu pracy.

Nie wychodzić za bramę

Przez cały okres pobytu w Niemczech pracownicy musieli utrzymywać się z własnych oszczędności przywiezionych z Polski i kupować towar po zawyżonych cenach w sklepiku pracodawcy. Najbliższy sklep oddalony był od firmy o około 5 km, jednak pracownikom zabroniono wychodzenia za bramę zakładu i straszono, że bez meldunku mogą mieć kłopoty z policją. - W taki o to sposób Lentz przymusił nas do zaopatrywania się w jego sklepie - mówi Anna. - Za jajka, które normalnie kosztowały 1,20 euro, musieliśmy płacić 2 euro.

- Każdego dnia pracodawca odliczał nam z dniówki 3 euro za zakwaterowanie i 1 euro za chleb - mówią kobiety. - W praktyce był on dostarczany co dwa dni, a dziewczyny, które mieszkały na pokoju w siódemkę dostawały tylko dwa bochenki. Za chleb musiały także płacić osoby, które wzięły ze sobą jedzenie z Polski.

Układy na policji

- Za bramę pozwolono nam wychodzić dopiero po podpisaniu umowy, choć widać było, że są temu niechętni. Cały czas jeździli za nami śledząc co robimy - mówi Anna. - Patrzyli tylko gdzie idziemy i czy czasem nie rozmawiamy przez telefon. By zniechęcić nas do takich wypadów, Monika nie chciała nas wpuścić z powrotem na teren zakładu strasząc, że nas spakuje i wyrzuci z pracy.

- Wielokrotnie rozważaliśmy powiadomienie policji. Doradzała nam tego Polska Ambasada oraz najbliżsi - mówi Bogusława. - Jednak z góry uprzedzono nas, że lepiej byśmy tego nie robili, bo brat szefa ma układy w lokalnej policji i nie tylko nic tym nie wskóramy, a możemy sobie zaszkodzić.

Według relacji zatrudnionych pracuje tam ponoć jego brat. Nie wiemy czy to do końca prawda, czy tylko taki straszak, mający zniechęcić pracowników do interwencji. W każdym razie Lentz nie wydaje się być osobą nietykalną. - Z tego co udało nam się dowiedzieć, w zeszłym roku jego firma została ukarana przez niemiecką Inspekcję Pracy karą w wysokości kilkudziesięciu tysięcy euro. Została ona nałożona, za nieprzestrzeganie przepisów dotyczących czasu pracy i za złe warunki zakwaterowania - mówią kobiety.

Powrót do domu

Do końca wyjazdu żaden pracownik nie otrzymał od pracodawcy szczegółowego rozliczenia z wyodrębnieniem kwot zarobionych w poszczególnych dniach pracy oraz z uwzględnieniem potrąceń za zakwaterowanie. Przez cały ten czas pracodawca trzymał pracowników w szachu. Wiedział dobrze, że większość z nich raczej nie porzuci pracy dopóki nie otrzyma zarobionych pieniędzy, choć nikt tak naprawdę nie miał pojęcia za ile faktycznie pracuje. Większość z tych osób wyjechała do Niemiec za ostatnie oszczędności, a byli też tacy, co musieli się na ten wyjazd zapożyczyć.

- Z ostatecznym rozliczeniem pracodawca czekał niemal do ostatniej chwili - mówi Bogusława. - Lentz wypłacił nam pieniądze dopiero o godzinie 23.00 w dniu wyjazdu 20 listopada. Za ponad 380 godzin pracy dostałam niecałe 430 euro. Przez cały ten okres moje prywatne auto było zastawione koparką. Pomimo moich wielokrotnych próśb i żądań pracodawca nie chciał go odblokować. Cały czas modliłam się o to, żeby szybko wyjechać za bramę zakładu i odjechać jak najdalej z tego miejsca. Bałam się tylko, żeby gdzieś po drodze nie zatrzymali nas ich znajomi policjanci. Wyjazdowi Polaków towarzyszyły drwiny ze strony rodaków zatrudnionych w zakładzie na stałe.

Reszta osób wyjechała do Polski pod koniec następnego tygodnia. - W tych ostatnich dniach na pracę mogła liczyć tylko stara gwardia - wspomina Anna. - My schodziliśmy do zakładu jedynie po to, by wyrobić taką liczbę wianków, aby starczyło nam na opłacenie zakwaterowania. Gdybyśmy się na to nie zgodzili odciągnęliby nam tą kwotę z zarobionych pieniędzy.

- Przy wyjeździe do Polski, Monika zadeklarowała, że wszystkie papiery łącznie z umowami wyślę nam pocztą - mówi Edyta. - Do dziś nie dotrzymała słowa, a teraz się okazuje się, że mamy przyjechać po nie do Niemiec.

Maciej Sibilak

To wszystko nieprawda! - na zarzuty ze strony pracowników odpowiada Monika Assmann: - To co przedstawiają te osoby jest zupełną nieprawdą. Pracownicy wcale nie musieli dopominać się o umowy. Nic takiego nie miało miejsca. Poza tym na początku obowiązywały nas ustne ustalenia. Inna sprawa, że nie byliśmy zobowiązani do tego, by od razu przekazywać pracownikom umowy. Nikogo też do niczego nie przymuszaliśmy. Pracownicy od samego początku mieli świadomość za ile pracują. Te kilkanaście osób, z którymi pan rozmawiał zachowywało się tak jakby przyjechało na wakacje, a teraz są wielce zdziwieni, że mało zarobili. Niestety nie udało nam się ustalić ile faktycznie wynosiła stawka za wykonanie wianka. Monika Assmann nie chciała nam podać konkretnej kwoty, by w końcu pod pretekstem braku czasu zakończyć rozmowę.
Praca i nauka za granicą
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »