Od kelnera do supervisora

Większość zawodowego życia spędził za granicą. Głównie w Dublinie, gdzie kierował restauracją, jedną z największych i najbardziej znanych w tym mieście.

Dariusz Chojnacki pochodzi z Żor na Śląsku. Z zawodu jest mistrzem kelnerskim. I w swej branży pracuje od początku. Przez trzy lata prowadził w Żorach własną restaurację. - Na początku szło dobrze, ale później zaczęły mnie wykańczać lokale sieciowe - wspomina. Dlatego wyjechał do Holandii. Spędził tam siedem miesięcy wykonując najrozmaitsze prace. W większości na czarno. Wszystkie późniejsze zajęcia jakie wykonywał, były już na umowy o pracę.

Najpierw w Niemczech, jako kucharz w stadninie koni w Holzhausen. To renomowana stadnina, gdzie konie kosztują nawet do stu tysięcy euro. I oczywiście prowadzona jest działalność rekreacyjna. To właśnie dla gości gotował. Przez trzy lata, zrezygnował z powodu pieniędzy, zarabiał tysiąc euro na rękę.

Reklama

Do Irlandii w ciemno

Po powrocie do Polski pracował w Szczyrku w Hotelu "Meta". Pewnego dnia kupił dziennik "Fakt".- Na pierwszej stronie był tam wielki tytuł "Zielona wyspa - przyjeżdżaj nie pożałujesz". Do tego dołączyli wykaz hoteli, moteli, schronisk, także miejsc gdzie można znaleźć pracę. Nie zastanawiałem się wiele, tylko włożyłem gazetę do kieszeni i postanowiłem jechać. Jak widać kompletnie w ciemno. Co więcej, namówił brata. Po kilku dniach wsiedli do samolotu i wylądowali w Dublinie. Był 21 lipca 2005 roku. Wynajęli pokój w hostelu za 27 euro za dobę. - Położyliśmy się z bratem spać we dwóch, a obudziliśmy w sześciu. Nocą dochodzili kolejni lokatorzy.

Na ścianie ogłoszeniowej w Biurze Podróży "Polonia" znaleźli informację o pracy dla kafelkarza. Brat, budowlaniec, zadzwonił i dostał tą pracę, później bardzo ja sobie chwalił. Natomiast Dariusz zgłosił się do jednej z miejscowych restauracji. Przyrządzali tam dania na wynos, coś w rodzaju cateringu. Zarabiał najpierw 7,65 euro netto na godzinę, później 9 euro. Przepracował tam rok. W międzyczasie wysyłał swoje CV w różne miejsca.

Szef kelnerów

W ten sposób trafił do restauracji "Sixty six" Wielki lokal posiadający 255 miejsc, stołowało się tam około 1200 osób dziennie. Zaczynał jako kucharz i kelner, za 7,65 euro. - Gdy przyjechałem do Irlandii ledwo byłem w stanie się dogadać. Na szczęście mam wrodzone zdolności językowe i naprawdę szybko się uczę. Więc po roku mówiłem już bardzo dobrze po angielsku. Między innymi dzięki temu po kilku miesiącach został w "Sixty six" szefem kelnerów. Było ich tam piętnastu ,do tego siedmiu tzw. ranerów. Jako ich szef często pracował od rana do późnej nocy. Za naprawdę dobre pieniądze. - Moje pensja wynosiła trzy tysiące euro. Do tego dochodziły jeszcze napiwki. Najwięcej przed świętami, bo i klientów było wtedy wyjątkowo dużo. Jednego roku w grudniu zarobiłem w sumie sześć i pół tysiąca euro.

Na stanowisku supervisora pracował wtedy w tej restauracji Węgier, z którym się przyjaźnili. Po jakimś czasie zmienił pracę. Został menadżerem w restauracji "Il Primo". - Namawiał mnie, abym poszedł za nim. "Il Primo" to już ścisła czołówka dublińskich restauracji. Lecz potencjalnie miałem tam zarabiać mniej niż w "Sixty six". Problem w tym, że wykruszyła się tam stara, bardzo zgrana ekipa, zaś nowa to już nie było to. A atmosfera w pracy jest bardzo ważna. Oczywiście wahałem się przez jakiś czas. W końcu podjąłem decyzję, odszedłem z "Sixty six" po dwóch latach.

Szef restauracji

W "Il Primo" po krótkim czasie objął stanowisko supervisora. Miał zagwarantowane 70 euro na rękę dniówki. Tyle tylko, że często brał tzw. "double", czyli podwójne zmiany, a więc zarabiał dziennie po 140 euro. Do tego też dochodziły napiwki. Po roku jego węgierski kolega zrezygnował z pracy i wrócił już na stałe do swego kraju. Wtedy stanowisko general menager objął Dariusz, z pensją trzy i pół tysiąca euro na rękę. - Mieliśmy gości z najwyższej półki, między innymi prezydent tego kraju Mary McAleese, która regularnie jadała u mnie risotto. Stałym gościem był także Larry Mullen z U2.

W sumie w tamtej restauracji przepracował trzy i pół roku. I możliwe, że kierowałby nią do dziś. W międzyczasie poznał jednak Polkę, z którą się ożenił i która bardzo chciała wracać do kraju. - To zresztą przyśpieszyło moją decyzję, bo też myślałem o powrocie. Byłem już zmęczony Irlandią, bo na dłuższą metę życie między Irlandczykami nie jest łatwe. Oni za dużo i za szybko dostali, słowem za szybko się wzbogacili, to wpływa na ich zachowanie.

Wrócił w lutym tego roku. Zamieszkał w Wielkopolsce, skąd pochodzi jego żona. Otworzył bar nad jeziorem. Po zakończeniu sezonu planuje otworzyć własną restaurację. Gdyby jednak się nie udało, to przecież zawsze może wrócić. - Mimo że w Irlandii jest kryzys, to i tak kto chce, ten pracę znajdzie. Poza tym Polaków jest tam już tak wielu, że człowiek czasem czuje się jak w rodzinnych stronach. Jeśli ktoś zamierza szukać pracy w tamtejszych restauracjach, to musi wiedzieć, że tam panuje pełen profesjonalizm. Gdy ma być otwarty nowy lokal, już co najmniej miesiąc wcześniej jest skompletowany i szkolony cały personel, by w dniu otwarcia wszystko było idealne.

Damian Szymczak

Szukasz pracy? Przejrzyj oferty w serwisie Praca INTERIA.PL

Praca i nauka za granicą
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy
Finanse / Giełda / Podatki
Bądź na bieżąco!
Odblokuj reklamy i zyskaj nieograniczony dostęp do wszystkich treści w naszym serwisie.
Dzięki wyświetlanym reklamom korzystasz z naszego serwisu całkowicie bezpłatnie, a my możemy spełniać Twoje oczekiwania rozwijając się i poprawiając jakość naszych usług.
Odblokuj biznes.interia.pl lub zobacz instrukcję »
Nie, dziękuję. Wchodzę na Interię »